Affluence vs. Populism: This Debate Will Decide the Future of American Politics

krytykapolityczna.pl 17 hours ago

W amerykańskiej partii demokratycznej oraz jej szerokim zapleczu nie było w ostatnich miesiącach częściej dyskutowanego słowa niż „dostatek” (abundance). Bliscy partii publicyści, eksperci i think tanki debatują wokół „liberalizmu dostatku” jako nowej ideologicznej propozycji, a liberalna Ameryka dzieli się wokół stosunku do niej. W Kongresie powstała choćby dwupartyjna „grupa dostatku”, mająca pracować nad przełożeniem propozycji ekspertów i publicystów na ustawodawstwo.

Dostatek to także tytuł książki Ezry Kleina i Dereka Thompsona, najważniejszej dla tej dyskusji obok publicystyki Matthew Yglesiasa i takich prac jak Stuck Yoniego Appelbauma czy Why Nothing Works Marca Dunkelmana. O co chodzi w „liberalizmie dostatku” i w jaki sposób dzieli on amerykańską centrolewicę?

Liberalizm, który buduje

W jakimś sensie cała debata wokół dostatku kręci się wokół pytania stawianego przez Dunkelmana w tytule jego książki: dlaczego nic nie działa? A konkretnie, czemu nie działają programy rządowe, zwłaszcza realizowane przez demokratyczne władze? Dyskusja ta wypływa z rozczarowań i frustracji z czasów administracji Bidena, gdy pod koniec kadencji stało się jasne, jak niewielka część bardzo ambitnej polityki przemysłowej administracji faktycznie zmaterializowała się przed wyborami w 2024 roku. Jak w recenzji książki Kleina i Thompsona pisał na łamach „The Atlantic” Jonathan Chait: „z narodowej sieci stacji ładujących samochody elektryczne powstało zaledwie 58 nowych instalacji, średni czas ukończenia nowych inwestycji drogowych szacowany jest na połowę 2027 roku. Program podłączenia obszarów wiejskich do sieci podłączył jak dotąd zero nowych użytkowników”.

Problemy nie ograniczają się jednak do administracji Bidena. To demokratyczne miasta – Nowy Jork, San Francisco, Waszyngton – zmagają się z największym problemem kosztów mieszkaniowych, a budowa nowych, dostępnych cenowo mieszkań jest tam najdroższa w kraju i idzie najwolniej. To republikańskie, a nie demokratyczne stany lepiej radziły sobie z faktycznym realizowaniem zielonych inwestycji, wspieranych przez administrację Bidena. W 2008 roku Kalifornia przeznaczyła 10 miliardów dolarów na budowę szybkiej kolei, łączącej Los Angeles z San Francisco. Miała powstać do 2020 roku, kosztując w sumie 33 miliardy dolarów. Dziś przewiduje się, iż pierwsza nitka – nie łącząca choćby dwóch najważniejszych metropolii stanu – powstanie najwcześniej w 2030 roku, a szacowany koszt całości inwestycji wzrósł do 128 miliardów.

Klein i Thompson, zbierając podobne przykłady, mówią: partia demokratyczna przestała być partią, która buduje, która jest w stanie efektywnie wykorzystać narzędzia władzy – czy to na lokalnym, czy federalnym poziomie – by realnie wprowadzić w życie zmiany, na jakie czekają Amerykanie. Zdaniem zwolenników „agendy dostatku” wynika to przede wszystkim z tego, iż władze są dziś zaplątane we własne regulacje, uniemożliwiające im efektywne działanie. Często wprowadzane one były pod naciskiem związanych z demokratami środowisk aktywistycznych i dlatego problem może być większy w demokratycznych stanach niż republikańskich.

W latach 60., jak przekonują Klein i Thompson, amerykański liberalizm za dwa największe zagrożenia uznał z jednej strony niekontrolowany wzrost gospodarczy, z drugiej nadmierną scentralizowaną władzę, zarówno rządową, jak i korporacyjną. Jak argumentuje z kolei Matthew Yglesias, wiązało się to z migracją do partii demokratycznej wyższej klasy średniej, która przyniosła ze sobą wartości „bliskie angielskiej szlachcie”: wyżej stawiające harmonijne społeczności, czystą naturę, ochronę obecnego poziomu życia i dobry smak, niż wzrost gospodarczy i związaną z nim mobilność społeczną, ważniejsze dla niższych klas średnich. Ten nowy liberalizm lat 60. doprowadził do przyjęcia szeregu regulacji pozwalających bronić się lokalnym społecznościom – np. w imię ochrony środowiska – przed nadmiernym niepożądanymi inwestycjami, prywatnymi i rządowymi. Problem w tym, iż regulacje, które miały głęboki ekologiczny sens w latach 60., dziś blokują powstawanie zielonych inwestycji, takich jak np. wiatraki, panele słoneczne, czy instalacje przesyłające zieloną energię. O ile w latach 60. ochrona środowiska mogła wymagać blokowania nowych inwestycji, to dziś zielona transformacja często wymaga ich radykalnego odblokowania.

Zdaniem Kliena i Thompsona demokratyczne władze wiążą sobie w dodatku ręce, próbując przy pomocy swoich polityk realizować zbyt wiele celów jednocześnie. Dlaczego koszty budowy domów na tani wynajem są znacząco większe w San Francisco niż w Austin w republikańskim Teksasie? Bo w demokratycznych stanach polityka mieszkaniowa musi często realizować cały szereg celów niezwiązanych z budową mieszkań, np. antymonopolowy, związany z gender mainstreamingiem i rasową sprawiedliwością, preferując przy kontraktach budowlanych mniejsze firmy, których właścicielami są Afroamerykanki. Albo związane z najwyższymi standardami środowiskowymi czy dla osób z niepełnosprawnościami. Chcąc realizować na raz tak wiele celów, demokratyczne władze ograniczają sobie możliwość realizacji głównego, mieszkaniowego. Gdy preferujemy przy kontraktach małe, mniej efektywne firmy budowlane albo na każdą inwestycję nakładamy wyśrubowane normy dotyczące osób z niepełnosprawnościami, to cała inwestycja będzie droższa, powstanie wolniej, a najczęściej otrzymamy po prostu mniej domów.

Klein, Thompson i inni autorzy związani z „agendą dostatku” wzywają demokratyczne władze, by po pierwsze przyjęły politykę, która obiecuje wzrost i dostatek przez rządowe inwestycje, realizując przy tym ambitne cele takie jak zielona transformacja, a po drugie usunęli nadmierne regulacje, które uniemożliwiają rządowi realne dostarczenie obiecywanych przez polityków dóbr.

„Amerykanie oczekują populizmu, nie dostatku!”

Jak w tekście podsumowującym dyskusję wokół książki na łamach „New York Timesa” przyznał Klein, autorzy spodziewali się krytyki głównie ze strony demokratycznego establishmentu, takich ludzi jak gubernator Kalifornii Gavin Newsom, którzy rządy zostały poddane często bardzo daleko idącej krytyce. Newsom okazał się tymczasem bardzo otwarty na argumenty autorów, o wiele bardziej krytycznie zareagowało progresywne skrzydło demokratów, zwłaszcza grupy kojarzone z senatorem Berniem Sandersem i Elizabeth Warren.

Lewica demokratów odczytuje bowiem całą „agendę dostatku” jako atak na swoje własne wpływy w partii, które w czasach administracji Bidena – zwłaszcza jeżeli chodzi o środowisko skupione wokół Warren – stały się znaczne.

Lewica demokratów jest nieufna wobec całej „agendy obfitości”, wskazując, iż często jest ona zgodna z interesami wielkiego biznesu. Jednym z kluczowych wspierających ją instytucji jest Niskanen Centre, think tank wspierający progresywny, zielony libertarianizm, który dziś stał się przystanią dla republikanów niezdolnych dłużej odnaleźć się w partii zdominowanej przez ruch MAGA. Wydarzenia związane z „liberalizmem obfitości” wspierają organizacje powiązane finansowo z przemysłem energetycznym, big techami, AI, kryptowalutami. Jak jeszcze w listopadzie 2024 roku pisała Dylan Gyauch-Lewis: „liberalizm obfitości to po prostu neoliberalny program po rebrandingu mającym dostosować go do postneoliberalnej rzeczywistości”.

Do tego od listopada zeszłego roku kontekst, w jakim wybrzmiewa „agenda obfitości”, radykalnie zmienia druga kadencja Trumpa. Demokraci doskonale zdają sobie sprawę, iż nie wystarczy być przeciw Trumpowi, trzeba zaproponować jakąś inną, porywającą Amerykanów opowieść. I zdaniem partyjnej lewicy tą opowieścią powinien być nie „dostatek”, ale ekonomiczny populizm, walka z oligarchią, z wpływem skoncentrowanego bogactwa na amerykańską politykę i gospodarkę. Co w praktyce przekładałoby się z walką z wpływem pieniędzy na politykę, z monopolami oraz propozycjami sprawiedliwego opodatkowania najbogatszych i finansowanej przez nie redystrybucji bogactwa.

Tymczasem „liberalizm obfitości” – jak zarzucił mu na łamach „The Nation” Aaron Rugenberg – niezależnie od choćby najlepszych intencji jego czempionów, w praktyce może doprowadzić do zablokowania populistycznego zwrotu Partii Demokratycznej. Tymczasem to populizm, a nie „agenda dostatku” jest zdaniem lewicy demokratów lepiej rezonującą wśród wyborców polityką. Aktywistyczna organizacja Demand Progress zamówiła choćby sondaż, który wydaje się potwierdzać tę intuicję.

Co więcej, zdaniem lewicy demokratów, jak w dyskusji z Kleienem przekonywała antymonopolistyczna aktywistka i badaczka Zephyr Teachout, wiele problemów, za które autorzy związani z „agendą obfitości” obwiniają nadmiar regulacji, tak naprawdę związana jest z monopolistyczną koncentracją władzy ekonomicznej i wpływem wielkich pieniędzy na amerykańską politykę. Populizm i agenda walki z oligarchią jest więc nie tylko lepszą niż „liberalizm obfitości” polityką kampanijną, ale też lepszą polityką publiczną. Problemy z ekspansją internetu na tereny wiejskie czy z przyłączaniem do sieci zielonych źródeł energii wynikają, zdaniem współczesnych antymonopolistów, z pozycji i polityki monopolistów na rynku telekomunikacyjnym i energetycznym, postęp medyczny blokuje koncentracja własności w ramach big pharmy, umożliwiająca skupowanie konkurencyjnych patentów i utrzymywanie wysokich cen itp.

Dostatek, ale dla kogo

Lewica podnosi też argument: komu będzie realnie służył dostatek, o jaki upominają się tacy autorzy jak Klein czy Yglesias? To pytanie stawiał na samym początku dyskusji wokół „agendy obfitości”, już w maju 2023 roku, David Dayen. W bardzo ciekawym artykule na łamach „American Progress” bronił polityki przemysłowej Bidena, warunkującej dostęp do pomocy federalnej określonymi środowiskowymi wymogami czy koniecznością zapewnienia pracownikom prawa do zrzeszania się w związki zawodowe.

Inaczej, przekonywał, czeka nas problem Tesli. Hojne pożyczki Departamentu Energii w czasach Obamy pozwoliły firmie zdominować rynek samochodów elektrycznych w Stanach i Europie. Jednocześnie nie wiązały się one z żadnymi warunkami dotyczącymi praw pracowniczych. Tesla stała się jednym z najbardziej wrogich związkom pracodawców w branży samochodowej, a jej praktyki tworzyły też nacisk na pogorszenie warunków pracy u pozostałych potentatów branży.

Zdaniem lewicowych krytyków, wiele propozycji podnoszonych przez agendę obfitości uderzyłoby w interesy różnych elementów koalicji tworzącej dziś partię demokratyczną – od zorganizowanego świata pracy po różne grupy aktywistyczne: ekologiczne, reprezentujące rdzenne społeczności, interesy konsumentów itd. Zwolennicy „agendy obfitości” twierdzą, iż grupy te mają dziś w ramach koalicji demokratycznej zbyt silne prawo weta, uniemożliwiające partii przyjęcie polityk cieszących się poparciem zdecydowanej większości Amerykanów.

Jak jednak we wspomnianym tekście zwraca uwagę Dayen, jeżeli demokraci chcą realnie przeprowadzić tak ambitną zmianę, jak polityka klimatyczna, to muszą zbudować naprawdę szeroką koalicję, bo inaczej pod naciskiem zagrożonych przez zielone zmiany grup interesów – na czele z przemysłem paliw kopalnych – zostanie ona utrącona. A nie uda się zbudować szerokiej zielonej koalicji, jeżeli zielona transformacja nie będzie miała czegoś realnego do zaoferowania zwykłym Amerykanom – np. w postaci dobrze płatnych, uzwiązkowionych miejsc pracy w zielonych przemysłach.

O ile więc niekoniecznie każda nowa inwestycja mieszkaniowa musi skupiać się na wspieraniu firm deweloperskich, których właścicielami są afroamerykańskie spółdzielnie, to pytanie „kto konkretnie skorzysta z agendy dostatku i czy nie będzie to nowy Musk” jest jak najbardziej zasadne.

Możliwa synteza?

Spór wokół „agendy obfitości” będzie toczył się w najbliższych miesiącach na amerykańskiej centrolewicy. Wokół propozycji Kleina, Thompsona, Yglesiasa i innych wyraźnie gromadzi się umiarkowane skrzydło partii demokratycznej. W ostatnich latach zepchnięte było ono do defensywy, mówiło głównie o tym, co nie podoba się mu w propozycjach partyjnej lewicy, nie o swoich własnych propozycjach. Teraz zyskuje swój pozytywny program, przeciw któremu pozycjonuje się lewe skrzydło partii.

Jednocześnie można się zastanawiać, czy między agendą populistyczną a „dostatkową” nie byłaby możliwa – a być może konieczna – jakaś synteza? Łącząca słuszny populistyczny gniew i walkę ze skoncentrowaną władzą ekonomiczną, ze zorientowaną na przyszłość i realne dowożenie problemów, bardziej pragmatyczną polityką? To, jak uda się rozwiązać ten dylemat, czy dyskusja wokół „agendy obfitości” posunie partię do przodu, czy zamknie ją w wyniszczającej frakcyjnej walce, będzie jednym z kluczowych czynników decydujących o tym, jak w najbliższej przyszłości będzie wyglądać amerykańska polityka.

Read Entire Article