"Zielona granica". Gazeta Wyborcza demaskuje Holland

niepoprawni.pl 11 months ago

Tego nikt się nie spodziewał. Niejaka Małgorzata Tomczak w przydługim tekście opublikowanym w piątkowym wydaniu Gazety Wyborczej przyznaje rację prawicy. Co prawda na razie tylko dotyczy to naszej wschodniej granicy z Gubernią Mińską. Ciekawe, czy i kiedy przyjdzie pora na resztę…

Pisowscy mordercy dzieci i kobiet, przerzucający zwłoki zamordowanych przez siebie uchodźców na białoruską stronę to już przeszłość. Teraz obowiązuje inna narracja.

Rodziny z dziećmi, wykształcona Afganka, ciężarna kobieta - osoby takie, jak w filmie Holland, są na granicy wyjątkami

Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, iż wytwarzamy fałszywą wiedzę

Kryzys na granicy polsko-białoruskiej jest od dwóch lat prezentowany w dwóch narracjach: tej otwarcie antyimigracyjnej i odwołującej się do bezpieczeństwa oraz tej humanitarnej, skupionej na łamaniu praw azylowych i często nawiązującej do Zagłady.

Ten drugi dyskurs, funkcjonujący wcześniej głównie w relacjach aktywistów i niektórych mediów, w ostatnich miesiącach cementują książka Mikołaja Grynberga „Jezus umarł w Polsce" i film „Zielona Granica".

Oba utwory mają charakter interwencyjnej publicystyki z jasnymi diagnozami i wytycznymi: dzieje się zło, rasizm zabija, mamy krew na rękach. Autorzy nie ukrywają, iż mają nami wstrząsnąć; po przetrawieniu tych historii mamy iść i zrobić „coś", by się nie powtórzyły. Reakcja powinna mieć miejsce natychmiast, bo „to wciąż się dzieje".

Obawiam się, iż jeżeli ktoś faktycznie wstanie z fotela, by tę rzeczywistość zmieniać, to jej nie znajdzie. Bo choć utwory funkcjonują w debacie jako niemal dokumentalne zapisy sytuacji na granicy, to w rzeczywistości ukazują tylko jej niewielki, przefiltrowany wycinek. Nie zadają prawdziwych pytań, a całą kompleksowość tematu wciskają w czarno-białe kategorie. Jako teksty kultury mają do tego prawo – tylko jak w oparciu o takie obrazy mamy rozmawiać o kryzysie migracyjnym?

]]>https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,30395672,a-co-jesli-dla-migrantow-t...]]>

Zaraz, zaraz… Wszak Barbara Hollender, znana od dekad krytyczka filmowa (m.in. Rzeczpospolita) jeszcze 22 września 2023 roku pisała:

Film Agnieszki Holland jest w znacznej mierze oparty na faktach. Scenarzyści wysłuchali dziesiątek relacji, odbyli mnóstwo rozmów. Czarno-białe, znakomite zdjęcia Tomasza Naumiuka sprawiają wrażenie paradokumentu. Aktorzy tu nie grają. Oni po prostu są, głęboko przeżywając swoje role.

Oburza mnie traktowanie „Zielonej granicy” jak politycznej agitki. Oglądając te obrazy myślę o „Fuocoammare. Ogień na morzu” Gianfranco Rossiego o tragedii uchodźców tonących w morzu w czasie nielegalnych przepraw na włoską Lampedusę.

Film Agnieszki Holland, podobnie jak dokument Rossiego, jest wielkim krzykiem. Nie polityka. Człowieka.

]]>https://www.rp.pl/film/art39058671-zielona-granica-agnieszki-holland-str...]]>

A tu… ZONK!

Okazuje się, iż te „fakty” to tak naprawdę jakaś monstrualna fantasmagoria. Małgorzata Tomczyk dalej pisze:

Uchodźcy w filmie Holland to rodziny z małymi dziećmi; wykształcona, świetnie mówiąca po angielsku Afganka; ciężarna kobieta. O takich osobach „z grupy wrażliwej" opowiada też większość rozmówców Grynberga i to one pojawiały się w większości relacji medialnych w ostatnich latach - w przeciwieństwie do obrazów „młodych byczków", które serwował nam przekaz prawicy. Film cofa nas do czasu, gdy nie było jeszcze płotu. Ten wybór fabularny umożliwia kolejne: na świeżo powstałym, wciąż nierozpoznanym i relatywnie łatwym do przejścia szlaku, faktycznie było wiele dzieci, kobiet i osób mniej sprawnych. Osadzenie filmu w 2021 roku pozwala też wskrzesić narrację z początku kryzysu: ci ludzie zostali oszukani; są w pułapce, (w domyśle: gdyby wiedzieli, jak jest, to by ich tam nie było). Gdyby film osadzono zaledwie kilka miesięcy później, po zbudowaniu płotu, wymagałoby to pokazania, jak jest przekraczany: przecinany i podważany narzędziami czy dzięki drabin dostarczonych przez przemytników. Osoby takie, jak przedstawione w filmie Holland, są teraz na granicy wyjątkami - z prostej przyczyny, iż płot jest dla nich zbyt trudny do pokonania.

Nikt tych syryjskich dzieci, kobiet w ciąży i wykształconych Afganek nie wymyślił – oni też tam byli, widzieli ich bohaterowie Grynberga i Holland, pomagały im mieszkanki Podlasia. Takie właśnie osoby częściej się do aktywistów zgłaszają po pomoc. Nie ma tu przekłamania.

Ale jest wielka niereprezentatywność, bo zdecydowana większość ludzi na szlakach do Europy to młodzi mężczyźni. W ostatnim roku kobiety stanowiły jedynie 10 proc., a dzieci – 17 proc., z czego wiele to 16-17-latkowie. Mówimy, iż prawicowa propaganda wypacza obraz migracji, nie pokazując dzieci i kobiet, a robimy to samo – z tym, iż statystyka stoi po ich stronie. To samo robimy zresztą z ich powodem i celem wyjazdu – na prawicowe „to migranci" odpowiadamy „nie, to uchodźcy"; przywołujemy Syrię, Afganistan, wojny i czystki etniczne na Bliskim Wschodzie. Ci ludzie zawsze „uciekają z piekła", nie jadą „do lepszego życia". Ich los wyznaczyły straszne wydarzenia, a my możemy ich ocalić. Nie ma tu wyboru, wolnej woli i decyzji.

Tylko iż w statystykach nieregularnej migracji do Europy w ostatnich latach przodują Tunezyjczycy, Egipcjanie i Marokańczycy. Na szlakach śródziemnomorskich coraz więcej jest Algierczyków, Banglijczyków, Pakistańczyków, a największą grupą płynąca z Calais do Wielkiej Brytanii byli w zeszłym roku Albańczycy. W pierwszej dziesiątce państw pochodzenia osób, które dostały się przez Białoruś i Polskę do Niemiec, są nie tylko Syryjczycy i Afgańczycy, ale również Egipcjanie, Hindusi i Turkowie. Zdecydowana większość obywateli tych państw nie spełni wąskich kryteriów udzielania ochrony międzynarodowej i nie otrzyma statusu uchodźcy. W większości przypadków nie obejmie ich żadne prawo, które pozwala na wjazd do Europy i zalegalizowanie pobytu.

(Gazeta Wyborcza, op. cit.)

Zaraz, zaraz… Zatem nie uchodźcy, ale tylko ludzie szukający zasiłków pozwalających im na lepszy poziom życia niż w Ojczyźnie, na dodatek bez świadczenia żadnej pracy????????

A statystycznie to… prawica ma rację, a nie „dobrzy ludzie” w rodzaju jakiegoś tam aktorzyszcza, wyzywającego słowami uważanymi powszechnie za obelżywe polskich strażników granicznych???

Redaktorka Gaz. Wyb. demaskuje lewicowych wrażliwców dalej:

Aktywiści, a więc i opierający się tylko na ich relacjach dziennikarze i twórcy, mówią o tym niechętnie. „Migrant", zwłaszcza „ekonomiczny", funkcjonuje w dyskursie jako rodzaj prawicowej obelgi. Żeby ją równoważyć, narracja humanitarna nazywa wszystkich „uchodźcami" i na argument „w Egipcie nie ma wojny", odpowiada: „tu mamy konkretne osoby prześladowane politycznie, a tu z powodu orientacji seksualnej". To też mogą być „uchodźcy", mamy przykłady, dyskusja zamknięta. A iż są to wyjątki od reguły, bo większość osób migruje z takich państw właśnie z powodów ekonomicznych? Niestety, to zbyt zbliżone do prawicowej propagandy, nie do przełknięcia dla mainstreamowego odbiorcy, więc po prostu to pomijamy.

Demografię szlaków migracyjnych również należy trochę poprawić, by nie kłuła we wrażliwe, europejskie oko: nie pokazywać grup młodych mężczyzn, skupiać się na kobietach, dzieciach, osobach chorych i starszych, bo tylko one budzą względną empatię. jeżeli już muszą być to mężczyźni, to chociaż z Syrii i Afganistanu. I niech „proszą nas o ochronę", bo masowa migracja Tunezyjczyków i Marokańczyków przez morze do Europy po lepsze życie, w naszych granicach empatii się nie mieści. Powinni mieć też wyższe wykształcenie i mówić po angielsku; być trochę jak my sami, a jednocześnie potencjalnie przydatni w społeczeństwie.

(op. cit.)

Najzabawniejsze jest jednak co innego – oto nagle czołowe medium wojującej z rządem lewicy zauważa, iż podrzucani nam przez imperialnego gubernatora Mińska Łukaszenkę ludzie… nie mają szans, albo pomijalnie małe, na uzyskanie azylu w myśl prawa międzynarodowego!

W aktywistycznej narracji o granicy wszystko jest czarno-białe: uchodźcy szukają w Polsce azylu; Straż Graniczna nie respektuje ich prawa do ochrony w Polsce i stosuje pushbacki. Ponieważ są one nielegalne, funkcjonariusze popełniają zbrodnię, za którą poniosą kiedyś karę. Rozwiązanie problemu na granicy jest dość proste: wystarczy: przyjąć od tych ludzi wnioski o ochronę międzynarodową, dopuścić ich do procedur; tym, którzy spełniają kryteria, przyznać status uchodźcy, a pozostałych deportować. Tego domagają się aktywiści i tego mają chcieć ludzie na szlaku migracyjnym – żeby po prostu zastosować wobec nich polską Ustawę o udzielaniu cudzoziemcom ochrony, Konwencję Genewską, europejskie prawo azylowe.

Tyle iż skrupulatne stosowanie tych praw jest właśnie tym, czego większość ludzi na granicy białoruskiej zdecydowanie nie chce.

Załóżmy, iż strażnicy graniczni modelowo respektują prawo azylowe. Syryjczyk, Afgańczyk, czy Jemeńczyk – ktoś, kto ma dużą szansę na azyl w Europie Zachodniej – będzie spotkania z takim praworządnym strażnikiem unikał. jeżeli złoży w Polsce wniosek o ochronę międzynarodową, to zgodnie z europejskim prawem zablokuje sobie drogę do procedur azylowych w Niemczech, Holandii czy Szwecji. Gdy wejdzie w taką procedurę w Polsce i wyjedzie na Zachód, to zgodnie z europejskim prawem azylowym, zostanie zawrócony; względnie, będzie musiał zejść do szarej strefy i żyć bez papierów, prawa do pracy i opieki zdrowotnej, ubezpieczenia i możliwości ściągnięcia rodziny.

Jeśli ktoś jest z kraju innego niż „wojenne" - Syria, Afganistan, Palestyna, Jemen, Somalia, Erytrea - tym bardziej nie chce spotkać strażnika, który respektuje prawo, bo trafi do detencji i zostanie deportowany. Irakijczyk w Niemczech ma jakieś 40 proc. szans na azyl, w Polsce – mniej niż 1. Ludzie nie wydają przecież majątku na przyjazd do Europy i nie ryzykują życiem na szlakach, by sprawdzić, czy przejdą polski test azylowy.

Największym problemem ludzi na granicy polsko-białoruskiej i innych nie jest to, iż „Polska nie stosuje wobec nich międzynarodowego prawa azylowego", ale to, iż nie ma żadnego prawa, które pozwoliłoby im dotrzeć tam, dokąd jadą.

(op. cit.)

Wreszcie słyszymy słowa, których prawicowi (czy tylko patriotyczni) publicyści bali się użyć. Łatwo wszak wyobrazić sobie ilość hejtu, jaka spłynęłaby na kogoś, kto takie obrazoburcze tezy by wygłosił.

Jednak po wyborach, gdy jakaś część wyborców poszła zagłosować na „kualicjem”, byleby tylko zbirów Kaczyńskiego odsunąć od władzy i z całą surowością osądzić bandytów, narracja ulega zmianie.

Powód jest prosty. Polska to tylko etap, przez który najlepiej byłoby przefrunąć. Liczą się Niemcy, Francja… Kraje, gdzie faktycznie można osiąść i żyć na garnuszku miejscowych przez całe lata czy choćby dekady.

Dlatego nikt nie chce korzystać z normalnej drogi i występować o azyl w Polsce.

Oczywiście to w każdej chwili może się zmienić. Wystarczy, iż UE uzna, iż wysokość zasiłków może być podobnej wysokości w każdym kraju. Wtedy faktycznie odpadnie powód, dla którego ludzie będą ciągnąć do gospodarczo-bankowego centrum UE.

Trudno jednak przypuszczać, by na taki ruch zgodziły się Niemcy. Bo to pośrednio jednak wzmocni ich sąsiadów (pieniądze z zasiłków „uchodźcy” będą wydawali na miejscu, a to już niekoniecznie wzmocni niemiecką gospodarkę).

Ale najbardziej obnażający strategię „lewicowych wrażliwców” p. Tomczak zostawiła sobie na koniec.

Co z opowieścią o „małej Eileen" – czterolatce, której zaginięcie w lesie mieli zgłosić aktywistom jej wypchnięci na Białoruś rodzice? O sprawie pisały wszystkie media, interweniował rzecznik praw obywatelskich, a potem temat nagle się urwał. Wróciłam do postów i dziesiątek artykułów z tamtych dni: gigantyczne wzburzenie na polskie służby – „morderców"; na ich bierność i niedostateczne poszukiwania dziecka; grafiki porównujące Eileen do „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku". A także nieliczne wątpliwości: dlaczego jedynym dowodem na istnienie dziewczynki jest zdjęcie fragmentu płaszczyka i buta i zbywanie ich równie oburzonymi głosami: „Człowieku, czepiasz się szczegółów? Przecież dziecko może już nie żyć!".

Dziś wiemy, iż Eileen nie istniała. Była to jedna z opowieści, którą usłyszeli aktywiści i przekazali dalej. Odbiła się szerokim echem i stanowiła istotną część narracji o „dzieciach umierających na granicy", którą utrwala teraz „Zielona Granica"; na przykład podczas wyborczej debaty o dzieciach umierających na granicy mówiła Joanna Scheuring-Wielgus. Wydaje mi się, iż nie wiemy o żadnym udokumentowanym przypadku śmierci dziecka na polskiej granicy. Nie oznacza to oczywiście, iż takich nie było, chociażby po drugiej stronie granicy i iż nie powinniśmy mówić o takim ryzyku – ale póki co dyskutowaliśmy z wielkim oburzeniem o dziecku, które nie istniało.

(op. cit.)

By dopełnić tego swoistego seppuku Małgorzata Tomczak pisze cokolwiek ekshibicjonistycznie.

Aktywistów pracujących na granicy i piszących o niej dziennikarzy łączy poczucie przynależności do szeroko rozumianej bańki lewicowo-liberalnej, chęć przeciwstawienia się narracji rządu i prawicowych mediów czy postrzeganie siebie jako osoby wrażliwej, otwartej i „chcącej zrobić coś dobrego". Chcemy jak najbardziej odróżnić się od brunatnej TVP, zająć słuszne miejsce w pojedynku dobra i zła. Pisząc o granicy, spotykamy się z aktywistami, śpimy w ich domach, chodzimy na interwencje i siłą rzeczy zacieśniamy koleżeńskie relacje. Największą rolę pełni jednak ich status: aktywiści ratują ludzi; ich misja jest szczytniejsza niż nasza, interes ważniejszy, autorytet - niepodważalny. To bohaterowie, półbogowie, „sprawiedliwi", a relacji takich osób się nie kwestionuje. Doświadczenia skrajnych sytuacji i traum dają im legitymację, przy której dziennikarz, badacz czy inny twórca piszący coś zza biureczka na podstawie danych, może poczuć się jak imposter.

Mnie te miękkie mechanizmy wpływu pokonały. Przez dwa lata słuchania, czym jest „etyczne dziennikarstwo", czytania przeróżnych „ściąg dla dziennikarzy – jak pisać mądrze" i dziesiątkach mniej lub bardziej subtelnych sugestii, co napisać „trzeba"; „czego nie wolno"; lub „o czym będzie można mówić dopiero, jak się wszystko skończy", dokonywałam różnych mikrowyborów, które sprawiły, iż dziś uważam swoje teksty za w dużej mierze nieprawdziwe.

(op. cit.)

Wątpię, aby kiedykolwiek reżyserzyca Holland zdobyła się na aż taką szczerość. Nie wierzę również w to, by autorzy recenzji Zielonej granicy wstali kiedykolwiek z kolan i zaczęli punktować oczywiste niedorzeczności tej propagandowej produkcji.

Prędzej spodziewam się jakiegoś przejawu samokrytyki ze strony p. Tomczak. Ewentualnie dłuższego jej zamilknięcia.

Z drugiej jednak strony trzeba zrozumieć, iż cel, jakim było obalenie „morderczego” i „antydemokratycznego” reżimu został osiągnięty; teraz pora na ochronę Berlina.

I chociaż Ochojska płacze z euforii na samą myśl, iż mur zostanie rozebrany, wydaje się raczej, iż po prostu w przyszłorocznych wyborach do PE nie będzie wysunięta przez żadne ugrupowanie i pamięć o niej powoli sczeźnie.

Ochojska wszak już zrobiła swoje i może odejść.

Natomiast mur, jako iż faktycznie broni Berlina, pozostanie.

Być może choćby go wzmocnią.

20.11 2023

fot. youtube

Read Entire Article