Stanisław Michalkiewicz: Fajdanitis poslinis
Józef Piłsudski, który coś tam przecież musiał wiedzieć o polityce, w jednym ze swoich przemówień poinformował o nowej przypadłości, przypadłości selektywnej, która dotyka posłów na Sejm. Marszałek choćby nazwał ją w języku przypominającym łacinę. Chodzi naturalnie o jednostkę chorobową pod nazwą “fajdanitis poslinis”. Coś może być na rzeczy – o czym przekonałem się osobiście uczestnicząc przed laty w charakterze obserwatora w posiedzeniu sejmowej komisji do spraw małych i średnich przedsiębiorstw.
Akurat komisja, jak to się mówi, “czytała” projekt ustawy o rzecznikach patentowych. Tych rzeczników jest w Polsce bodajże kilkunastu, a ich zwierzchnikiem jest prezes Urzędu Patentowego. “Czytanie” przebiegało sprawnie, aż do momentu, gdy doszło do ustalenia zasad wynagradzania wspomnianych rzeczników. Wywiązała się godzinna dyskusja, w której każdy z posłów-członków komisji, występował z coraz bardziej wyrafinowanymi pomysłami, jakby tu tych rzeczników kontrolować, żeby przypadkiem nie oszukali ludowego państwa.
Początkowo byłem zaskoczony tą zapamiętałością posłów, ale te coraz bardziej wyrafinowane pomysły zaczęły mnie irytować, więc chociaż nie powinienem tego robić, odezwałem się głośno w przestrzeń, iż przecież można zapisać w ustawie, iż wynagrodzenia rzeczników ustala się w umowie. Wydawało mi się, iż posłowie trochę zawstydzili się pragnienia zamanifesftowania w ten sposób swojej władzy i “czytanie” potoczyło się dalej, aż do samego końca.
Ludowe przysłowie powiada, iż “nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła”. Najwyraźniej jednak nie przewidział demokracji parlamentarnej, a może ją przewidział, ale powstrzymał się przez ingerowaniem w dzieje świata, ze względów pedagogicznych. Chodzi oczywiście o zasadę przyczynowości, według której z określonych przyczyn muszą wystąpić określone skutki. Zatem możliwe jest, iż Stwórca Wszechświata zdawał sobie sprawę z kastastrofalnych skutków wprowadzenia demokracji parlamentarnej, ale postanowił je dopuścić, żeby po tych doświadczeniach ludzkość raz na zawsze wybiła sobie demokrację z głowy.
Ale grzesznicy bywają zatwardziali i nie tylko takich wniosków nie wyciągają, ale w dodatku, kierując się “chorobą czerwonych oczu”, próbują doprowadzić do sytuacji, w której każdemu jest tak źle, jak im. Mogłiśmy się o tym przekonać po niedawnych wyborach na Białorusi. Po raz kolejny wygrał je Aleksander Łukaszenka, który zgodnie z zaleceniami klasyka demokracji Józefa Stalina, zaprezentował suwerenom prawidłową alternatywę. Prawidłowa alternatywa, jak wiadomo, polega na tym, iż bez względu na to, kto wybory wygra – będą one wygrane.
Za pierwszej komuny prezentowana była choćby alternatywa bezalternatywna. Obywatele nie tylko głosowali na jedną listę, ale w dodatku – bez skreśleń. Dzięki temu i frekwencja była wysoka, chyba choćby bez potrzeby jej nadymania i nie było potrzeby organizowania żadnych”rozliczeń”, które w tej chwili stanowią główny, jeżeli nie jedyny przedmiot zainteresowaniu vaginetu obywatela Tuska Donalda – o ile oczywiście nie liczyć tak zwanych “przejęzyczeń”, czy wzajemnego gmerania sobie w majtkach. W dodatku statystyki mówią, iż vaginet cieszy się niewielkim, bo zaledwie 30-procentowym poparciem obywateli.
Najwyraźniej 70 procent obywateli jest z vaginetu niezadowolonych, a może nie tylko z vaginetu, ale w ogóle z tej całej demokracji? Wykluczyć tego niepodobna, więc warto postawić pytanie, co takiego złego zrobili nam Białorusini, iż – razem z Reichsfuhrerin Urszulą von der Leyen – chcemy ich uszczęśliwić demokracją? Dlaczego chcemy, żeby im też było tak samo źle, jak nam? Co takiego mogłaby zaoferować Białorusom pani Swietłana Cichanouska, z którą pan prezydent Duda zabawiał się w mocarstwowość?
Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze wydaje sie to, iż osoby, zwłaszcza o słabszych głowach, jak tylko dostaną się do Sejmu, to dostają małpiego rozumu. Jednym z pierwszych objawów tej przypadłości – i to ją chyba miał na myśli marszałek Piłsudski, mówiąc o “fajdanitis poslinis” – jest przekonanie o posiadaniu władzy. Tymczasem, żeby dojść do takiej umysłowej aberracji, trzeba mieć wyjątkowo słabą głowę. Przecież wiadomo, iż nie tylko w naszym bantustanie, ale również w innych demokratycznych bantustanach prawdziwym ośrodkiem władzy są tajne służby, ewentualnie armia.
U nas oczywiście armia żadnej władzy nie ma, bo żeby mieć władzę, trzeba odważyć się po nią sięgnąć, a tymczasem wydaje się, iż odwaga, zwłaszcza w naszej niezwyciężonej armii, jest towarem deficytowym. Ale bezpieczniacy, to co innego.
Nie mówię choćby o naszym bantustanie, gdzie stare kiejkuty zaaranżowały i przez cały czas reżyserują scenę polityczną – ale o bantustanie o demokracji ugruntowanej, czyli Francji. Jak wynika z wywiadu-rzeki “Sekrety szpiegów i książąt”, jaki z hrabią Aleksandrem de Marenches, szefem tamtejszedgo wywiadu, przeprowadziła Madame Okrent, w cywilu naturalna przyjaciółka ministra spraw zagranicznych Bernarda Kouchnera, cała temtejsza polityczna socjeta jest podszyta bezpieczniakami.
To zresztą zrozumiałe. Kto w państwie dysponującym bronią ultymatywną, dopuści, by o jej użyciu decydowali jacyś ulubieńcy ulicy w rodzaju Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli, czy posła Łajzy? Nikt przytomny do tego nie dopuści, ale ponieważ demokracja znakomicie nadaje się do utrzymywania suwerenów w sferze iluzji, to prawdziwi dzierżyciele władzy kadzą im ile tylko mogą, a suwerenowie, odurzeni kadzidłami, pozwalają im potem skubać się bez najmniejszego oporu.
W tej sytuacji musimy postawić pytanie, kto fajdanisom podsuwa pomysły na polityczne kampanie i w jakim celu to robi? jeżeli chodzi o vaginet obywatela Tuska Donalda, odpowiedź jest oczywista.
Stare kiejkuty, które wykonują zadania zlecone przesz BND, już nie poprzestają na Komitetach Obrony Demokracji, na walce o praworządność, w którą zaangażowani są konfidenci zgrupowani w specjalnie utworzonych dla nich organizacjach – tylko nakazują fandanisom zabawę w “rozliczenia”, które mają nie tylko służyć niwelacji terenu pod Generalną Gubernię, ale również – a może przede wszystkim – obezwładnieniu państwa polskiego, podobnego do tego, jakie nastąpiło w wieku XVIII.
Nawiasem mówiąc, po mieście krążą fałszywe pogłoski, jakoby w Starych Kiejkutach prowadzone były intensywne prace remontowe przed spodziewanymi, ponownymi trasnsportami delikwentów z bazy w Guantanamo, których fachowcy będą tam oprawiali, a stare kiejkuty – stały na świecy, pilnując, by żadna Schwein im nie przeszkadzała. Zanim jednak to nastąpi, fajdanisy właśnie odgrywają kolejną odsłonę mydlanej opery – ale tym razem już nie z panem Romanowskim, który z Budapesztu pokazuje im gest Kozakiewicza, tylko z panem Zbigniewem Ziobrą.
Na razie postanowili umieścić go w areszcie wydobywczym, nawiasem mówiąc – jego własnym wynalazku – no a potem – chyba do Starych Kiejkutów? Tam fachowcy zrobią z niego kotlety, które vaginet obywatela Tuska Donalda rzuci na rynek, gwoli zduszenia inflacji.
Polecamy również: Kolejny duży koncern wycofuje wsparcie dla agendy dewiacyjnej