How Donald Trump Built an Oligarchic-Popular Alliance

krytykapolityczna.pl 5 hours ago

„W Ameryce tworzy się oligarchia, która posiada ogromne bogactwo, władzę i wpływy, co zagraża naszej demokracji i wolnościom” – przestrzegał niedawno w swoim pożegnalnym orędziu Joe Biden. Patrząc na to, co dzieje się od paru tygodni, trudno zignorować podobne ostrzeżenia. Inauguracja Donalda Trumpa zgromadziła całą paradę amerykańskich miliarderów, na czele z baronami big techów. Już pierwszy gabinet Trumpa z okresu 2017–2021 był najzamożniejszym w historii USA, w tym – jak wyliczyła organizacja ochrony praw konsumentów Public Citizen – ma zasiąść aż 16 miliarderów.

Na najważniejszą osobę w nowej administracji, obok Trumpa, wyrasta kierujący specjalnym Departamentem ds. Efektywności Rządu (DOGE) Elon Musk. Najbogatszy człowiek na świecie miał wydać na kampanię republikanina choćby 250 milionów dolarów. Dziś, w imię walki z przerostem biurokracji i nieefektywnością aparatu państwowego, usiłuje przeprowadzić rewolucję w rządowej administracji, co tworzy potencjalny konflikt interesów – Musk, jak na libertariańskiego krzyżowca przystało, zarabia na kontraktach rządowych – budząc jednocześnie poważne konstytucyjne wątpliwości.

Problem z wpływem wielkich pieniędzy na amerykańską politykę nie zaczyna się i nie kończy na Trumpie – od co najmniej dwudziestu lat dyskusja na ten temat wraca w każdym cyklu wyborczym. To nie on sam odpowiada za społeczną oligarchizację Stanów, za niekontrolowaną akumulację bogactwa w rękach wąskiej elity – oligarchiczny charakter jego drugiej kadencji jest aż nazbyt wyraźny, ale demokraci też nie potrafili (lub nie chcieli) zaradzić tym procesom. Teraz bezpośredni wpływ na politykę zyskała część najbogatszych wroga jakiejkolwiek redystrybucji.

Jednocześnie nie sposób przedstawić powrotu Trumpa do władzy wyłącznie jako triumfu oligarchii. Po raz pierwszy od lat 60. większość wyborców z najniższej grupy dochodowej – w Stanach zalicza się do niej osoby z gospodarstw domowych osiągających dochód poniżej 50 tys. dolarów rocznie – głosowała na kandydata republikanów. W porównaniu z 2020 rokiem poparcie dla Trumpa w tej grupie wzrosło o 15 punktów procentowych. Kamala Harris z kolei wygrała nie tylko wśród wyborców z gospodarstw domowych wyciągających powyżej 100 tys. dolarów rocznie – czyli najbogatszej jednej trzeciej Amerykanów – ale także wśród tych osiągających dwukrotnie wyższe dochody – a to już górny decyl.

Bunt przeciw klasie menadżersko-eksperckiej

Adam Tooze na łamach „Foreign Policy” stawia tezę, iż tajemniczym składnikiem, pozwalającym spotkać się Muskowi i pracownikami tartaku z Montany, był bunt przeciw klasie menadżersko-eksperckiej. Zdaniem Tooze’a amerykańskie społeczeństwo można podzielić na trzy grupy: elitę realnie kontrolującą środki produkcji, klasę pracującą i rozciągającą się między tymi dwiema grupami klasę ekspertów, menadżerów, administratorów.

Do tej ostatniej należą osoby legitymujące się dyplomem uczelni wyższej i innymi dokumentami potwierdzającymi kwalifikacje, działające na ogół w ramach instytucji silnie przywiązanych – przynajmniej deklaratywnie – do merytokratycznego etosu. Budują swoje poczucie wartości na podstawie wiedzy i kompetencji. W ujęciu Tooze’a klasa ta rozciąga się od przedszkolanek po profesorów najlepszych uniwersytetów, od urzędników hrabstw po najważniejszych przedstawicieli służby cywilnej w Waszyngtonie, od szefów oddziałów banków po osoby zajmujące najwyższe korporacyjne stanowiska, od szeregowych aktywistów organizacji pozarządowych po prominentnych, zaangażowanych intelektualistów.

Większość Amerykanów nie ma na co dzień styczności z miliarderami, za to prawie wszyscy spotkali się z przedstawicielami klasy menadżersko-administracyjno-eksperckiej. I to właśnie oni postrzegani są często jako ci, którzy narzucają, a przynajmniej próbują narzucić uciążliwe reguły we wszystkich obszarach życia i to niemalże od kołyski aż po grób. Zaczyna się od nauczycielki egzekwującej szkolną dyscyplinę i oceniającej kartkówki. Potem jest bezpośredni przełożony w pracy, irytująca pani z działu HR, działaczka organizacji pozarządowej prowadzącej szkolenie równościowo-inkluzywne dla naszej firmy. Do tego dochodzi lekarz nakazujący ograniczyć tłuste, smażone potrawy, pracownik banku decydujący, czy dostaniemy kredyt na zakup domu, i urzędnik określający, czy i jak możemy go przebudować. Gdy po pracy próbujemy zrelaksować się przed telewizorem, przerzucając kanały, trafiamy na eksperta, który tłumaczy, iż dla dobra planety należy radykalnie ograniczyć konsumpcję.

Wielkim kapitałem politycznym Trumpa jest niechęć, jaką budzi w tej grupie. Jawna pogarda, z jaką się o niej wypowiada, intensywność, z jaką odrzuca jej etos i wartości, zjednują mu nieuprzywilejowanych wyborców, którzy dość mają ludzi mówiących im, jak mają żyć, i patrzących z góry na ich życiowe wybory. To, iż Trump robi to z pozycji władzy, mogąc przeciwstawić kapitałowi wiedzy, kompetencji, wykształcenia i tytułów swój twardy kapitał finansowy i celebrycki, tylko wzmacnia jego notowania w części klasy ludowej. Pokazuje bowiem, iż nie trzeba przyjmować wartości klasy menadżersko-eksperckiej, by odnosić sukcesy. Z kolei demokraci są dziś partią w powszechnej świadomości sklejoną z jej wartościami i aspiracjami.

Demokracja, merytokracja i oligarchia

Bunt przeciw klasie menadżersko-eksperckiej napędza też sprzeczność między dwiema zasadami kształtującymi etos współczesnych społeczeństw zachodnich: demokratyczną i merytokratyczną. Trump i inni prawicowi populiści mobilizują autentyczny społeczny gniew, jaki rodzi wzmacnianie się merytokracji kosztem demokracji. Objawia się to zarówno w uciszaniu demokratycznych żądań w imię wiedzy reprezentowanej przez merytokratyczne instytucje, jak i w rosnących nierównościach między częścią najlepiej wynagradzanej merytokratycznej elity a całą resztą.

Trumpowska rewolucja podsyca lęki i hiperdemokratyczne pretensje do merytokratycznych instytucji: od służby cywilnej, przez system ochrony zdrowia, po uniwersytety i tradycyjne media. Robert F. Kennedy Jr promujący ekscentryczne teorie medyczne, Musk atakujący media na X i wraz ze swoim Departamentem ds. Efektywności Rządu likwidujący całe agencje rządowe, prawicowi aktywiści sporządzający listy „uprzedzonych lewicowo profesorów”, działacze na rzecz praw rodziców domagający się cenzurowania szkolnych bibliotek – wszyscy oni są częścią tego samego, wymierzonego w merytokrację frontu.

Mimo hiperdemokratycznych haseł, jakie bywają używane w tej walce, jej cele są głęboko reakcyjne. Prowadzona przez miliarderów krucjata przeciw merytokracji skończy się nie wzmocnieniem demokracji, ale zwiększeniem oligarchizacji. Trump i Musk próbują rozmontować amerykańską administrację nie po to, by uczynić państwo bardziej otwartym na demokratyczną kontrolę i żądania obywateli, ale żeby zastąpić względnie niezależny korpus urzędniczy – z jego etosem, wiedzą, pewną niezależnością – osobami całkowicie lojalnymi wobec swoich politycznych patronów i ich biznesowych sponsorów.

Trump z Muskiem dążą do utworzenia społeczeństwa, w którym praktycznie nie ma instytucji niezależnych od oligarchów, w którym kilku polityczno-medialno-biznesowych liderów jest w stanie narzucić swoją wolę całej sferze publicznej, przy pomocy zasięgów i algorytmów mobilizując własnych wyznawców i całkowicie marginalizując głos elit eksperckich, aktywistów, zorganizowanego społeczeństwa obywatelskiego.

Czy ten sojusz przetrwa?

Pytanie, jak długo będzie w stanie przetrwać sojusz oligarchiczno-ludowy. W 2016 roku Trump został prezydentem dzięki wygranej w trzech stanach pasa rdzy. W 2020 roku nie udało mu się ich utrzymać. Polityki jego pierwszej administracji nie sposób uznać za propracowniczą czy służącą interesom Amerykanów bez dyplomu.

W trumpowskiej koalicji są politycy przekonani, iż republikanie powinni porzucić neoliberalizm i dokonać mocnej korekty socjalnej swoich pozycji. Tego typu poglądy zdarza się głosić choćby wiceprezydentowi J. D. Vance’owi. Dominuje w niej jednak potężny blok, dla którego najważniejszy jest rozwój AI, kolonizacja Marsa i ogólne turboprzyspieszenie napędzanej przez technologiczny postęp historii. Blok ten postrzega klasę ekspercko-menadżerską – a zwłaszcza jej część odpowiedzialną za takie kwestie jak edukacja równościowa czy walka z dyskryminacją – jako hamulec. Podobnie jak liberalną demokrację.

W 2019 roku podobna transklasowa koalicja zgromadziła się w Wielkiej Brytanii wokół Borisa Johnsona – polityka nieskończenie mniej niebezpiecznego i bardziej sympatycznego niż Trump. Jego wyborczy sukces wydawał się tak wielki, iż eksperci wieszczyli, iż powrót do władzy zajmie Partii Pracy co najmniej dekadę. Tymczasem wystarczyło pięć lat chaotycznych rządów konserwatystów.

Nie można wykluczyć, iż chaos i decyzje uderzające w uboższą część wyborców Trumpa gwałtownie odwrócą polityczną koniunkturę także w Stanach. Na razie trumpowska koalicja marzy o prezydenturze, która zmieni Stany równie głęboko i nieodwracalnie jak osiem lat Reagana, jeżeli nie trzynaście Franklina Delano Roosevelta.

Read Entire Article