Economic patriotism or political marketing? Tusk announces the end of "naive globalization"

krytykapolityczna.pl 6 hours ago

„Kończy się era naiwnej globalizacji, a Polska nie będzie naiwnym partnerem w konkursie egoistów na rynkach i frontach wojen” – stwierdził premier podczas Europejskiego Forum Nowych Idei. Zapowiedział między innymi preferowanie polskiego kapitału przy realizacji ambitnych inwestycji oraz repolonizację gospodarki. Upadające Rafako otrzyma wsparcie państwa, a 53 mld zł, przeznaczone na pierwszą elektrownię jądrową, trafi do polskich przedsiębiorstw. To byłaby spora zmiana wobec pierwszych rządów PO-PSL, gdy przetargi na budowę autostrad wygrywały chińskie firmy-krzaki, ponieważ miało być jak najtaniej.

W zeszłym roku na jednym z orlików Tusk zapowiadał organizację olimpiady i temat umarł wraz z zakończeniem konferencji prasowej, więc i o patriotyzmie gospodarczym może za chwilę zapomnieć. Działań polskich polityków nie determinują przekonania, ale okoliczności. Gdyby Kaczyński miał pewność, iż obyczajowy skręt w lewo da mu władzę, już dawno miałby na koncie przynajmniej kilka parad równości. Okoliczności są jednak takie, iż Tusk może w praktyce stać się patriotą gospodarczym, choćby jeżeli teraz udaje.

Kraj dobrych i tanich pracowników

Po 1989 roku Polska przytomnie zapomniała o swoich mocarstwowych ambicjach i zamiast kreować zasady gry, postanowiła jak najlepiej ustawić się w rzeczywistości określonej przez innych. Na użytek krajowy politycy wciąż się napinali i grali na patriotycznych sentymentach, ale w praktyce Polska podkuliła ogon i uprzejmie wykonywała to, co aktualni sojusznicy wymyślili – choćby jeżeli oznaczało to uczestnictwo w inwazji na Irak albo zgodę na eksterytorialne więzienia CIA. Sami Polacy gwałtownie pogodzili się ze swoim miejscem w podziale pracy, grzecznie wchodząc w role europejskich hydraulików, kierowców czy spawaczy, choćby jeżeli na plecach mieli wytatuowaną bitwę pod Grunwaldem.

Dotychczasowy model rozwoju Polski można streścić w jednym zdaniu – może i Husqvarna jest szwedzka, ale to Polacy najlepiej i najtaniej potrafią obsługiwać narzędzia z Husqvarny. Rola solidnych niebieskich kołnierzyków przyjęła się nad Wisłą tak dobrze, ponieważ przez długi czas zapewniała stabilny wzrost dochodów. Przy okazji blokowała dołączenie do państw najbardziej rozwiniętych, ale w latach 90. i dwutysięcznych nikt o tym na poważnie nie myślał.

Sukcesowi Polski sprzyjał również całkiem egalitarny system edukacji, który nastawiony jest nie na wyłapywanie i szlifowanie talentów, ale masowe kształcenie średniaków. Można się na to zżymać, przecież zasługujemy na więcej, jesteśmy narodem, który wydał na świat Skłodowską i Kopernika. Tylko iż inwestorzy z całego świata rzucili się do lokowania nad Wisłą fabryk nie z powodu jakichś pojedynczych talentów, tylko milionów tanich i dobrych pracowników, potrafiących zrozumieć instrukcję obsługi maszyny i gotowych do podjęcia pracy od zaraz.

Wraz z rosnącymi dochodami rosły jednak ambicje społeczeństwa. Sytuacja międzynarodowa również zaczęła wymagać od Polski większej niezależności ekonomicznej, byśmy mogli samodzielnie produkować chociażby amunicję do setek wyrzutni rakiet, które zamierzamy kupić. Dalszy postęp jest jednak uzależniony od przesuwania się Polski coraz wyżej w łańcuchach produkcji, co wymaga napływu kapitału wysokiej jakości z zagranicy, gdyż sami się wyżej za włosy nie podciągniemy.

Przyspieszony postęp czy suwerenność gospodarcza?

Polska stoi więc przed odwiecznym dylematem – przyspieszyć postęp w zamian za większą zależność od zagranicznego kapitału, czy postawić na suwerenność gospodarczą, której ceną może być zaklinowanie się na obecnym poziomie rozwoju. Żadna z tych opcji nie jest zerojedynkowa – kontynuowanie modelu opartego na bezpośrednich inwestycjach zagranicznych nie musi oznaczać redukcji własnego potencjału. Szybki rozwój niezliczonych podwykonawców rodem z Polski jest tego dowodem. Nie musimy robić własnych samochodów, o ile wytwarzamy tak istotne komponenty, iż bez nich nic z linii nie zjedzie.

Dlatego Tusk zamierza balansować. Jego deklaracje o nowej epoce i patriotyzmie gospodarczym są elementem większej układanki. Krótko po inauguracji drugiej kadencji Trumpa do Polski przyjechał prezes spółki Alphabet (Google) Sundar Pichai, który podpisał list intencyjny o współpracy z Polskim Funduszem Rozwoju. Niedługo później do Warszawy zawitał wiceprezes Microsoftu Brad Smith, który przywiózł znacznie ważniejsze informacje – spółka zainwestuje 3 mld zł w rozwój regionalnego centrum przechowywania danych w chmurze.

Donald Tusk nie zamierza więc zaprzestać dopieszczania zagranicznego kapitału, jak i kapitału w ogóle. Dowodzi tego chociażby zmiana praktyki Krajowej Administracji Skarbowej. W 2024 roku liczba kontroli podatkowych spadła z 13 tys. do 10 tys., a więc o niemal o jedną czwartą. O ponad połowę spadła wartość zabezpieczonego mienia w sprawach karno-skarbowych – z 2 mld zł w 2023 roku do ledwie 790 mln w roku 2024. jeżeli Donald Tusk zamierza wzmocnić państwo polskie, żeby uniknąć roli „naiwnego partnera w konkursie egoistów”, to powinien doprowadzić do większej, a nie mniejszej aktywności KAS.

W Polsce gigantyczne znaczenie mają spółki skarbu państwa, które pełnią rolę nadwiślańskich oligarchów. Wielu kręci nosem na sposób obsadzania stanowisk w spółkach kontrolowanych przez rząd, jednak ogólnie rzecz biorąc ich istnienie to jedno z większych osiągnięć cywilizacyjnych Polski. To potężne podmioty, dzięki których rządzący mogą wpływać na procesy gospodarcze – chronić przed upadłością (tak jak Pesę kupioną przez PZU), kształtować dobre praktyki na rynku kredytów i lokat bankowych czy finansować wybrane rodzaje działalności i najważniejsze inwestycje.

W zeszłym roku większość dużych spółek skarbu państwa zanotowała fatalne wyniki. Nie jest to jednak dowód na „złodziejstwo” czy robienie miejsca dla niemieckich interesów, jak przekonuje PiS i TV Republika. Choćby z tak oczywistego powodu, iż nie da się wyprowadzić na lewo dziesiątek miliardów złotych w ciągu roku. Przykładowo zysk Orlenu spadł z 21 mld zł do niespełna 1,5 mld zł. Spośród czterech największych dostawców energii (PGE, Tauron, Enea, Energa), tylko Tauron zanotował zysk (niespełna 800 mln zł). W PGE zeszłoroczna strata liczona była w miliardach złotych, a łączny wynik czterech spółek energetycznych za ostatni kwartał zeszłego roku wyniósł minus 7,6 mld zł.

Tak drastyczny spadek wyników musi być efektem albo kryzysu, albo zmian w zarządzaniu. Kryzysu nie było, ale spółki dokonały ogromnych odpisów wartości księgowej swoich aktywów w celu ich urealnienia. Inaczej mówiąc, wartość części ich majątku była w księgach oszacowana zdecydowanie zbyt wysoko, co powodowało rozjazd ich giełdowej i księgowej wyceny. W przypadku PGE wartość księgowa była aż trzykrotnie wyższa od wyceny giełdowej. Urealnienie wartości aktywów spowodowało konieczność dokonania odpisów, które drastycznie zaciążyły na bilansach i wynikach finansowych.

Zamiast opowiadać chwytliwe hasełka o repolonizacji, premier powinien zadbać o wzmocnienie tych spółek, które już są kontrolowane przez państwo. Po przejęciu przez rząd PiS PKP Energetyki (sprzedanej wcześniej przez PO-PSL), Pekao SA, Alior Banku, Pesy i paru mniejszych spółek (m.in. Polskie Koleje Linowe), sektor przedsiębiorstw kontrolowanych przez rząd solidnie się rozrósł. W rękach państwa jest połowa sektora bankowego w Polsce. Czas zacząć robić z tego użytek.

Co by tu przejąć?

Szczególnie duży potencjał mają spółki sektora finansowego. PKO BP zostało pierwszą spółką w Polsce, której wycena giełdowa przebiła 100 mld złotych – niestety tylko na chwilę. Spółka inwestowała w instrumenty pochodne, na których w latach 2022-2024 straciła niemal 10 mld złotych. To niebywały skandal, o którym jest zadziwiająco cicho, Straty zanotował również Alior Bank. Zamiast inwestować w instrumenty finansowe, nadwyżki PKO, PZU i Pekao powinny być wykorzystywane do finansowania wybranych sektorów i ewentualnych przejęć. Rząd Morawieckiego wykorzystywał do tego PZU, przejmując za jego pośrednictwem Alior Bank i bydgoską Pesę.

W jakich sektorach rząd mógłby dokonać przejęć? Przede wszystkim warto byłoby wypchnąć z Polski, Czech i Słowacji węgierski Moll. Rząd PiS sprzedał Mollowi ponad 400 stacji paliw należących do Lotosu. Nie ma powodu, by tolerować działalność tej wykonującej rozkazy Budapesztu spółki w naszym regionie. Należałoby najpierw utrudnić jej działalność na obszarze tych trzech państw (kontrole, ostra konkurencja, wzbudzanie niechęci wśród konsumentów itd.), a następnie złożyć propozycję odkupienia lokalnych aktywów. Na podobnej zasadzie swego czasu wyniósł się od nas rosyjski Lukoil, który nie wzbudzał entuzjazmu wśród polskich kierowców.

Poza tym Polska mogłaby znacjonalizować którąś ze spółek telekomunikacyjnych. Państwo nie kontroluje żadnej spółki z tej niezwykle istotnej branży. Naszego narodowego „czempiona” przejął przecież francuski Orange. Poza tym działa tu niemiecki T-Mobile, należące do imperium Solorza Plus i Play. Przejęcie Plusa z rąk słabnącego Zygmunta Solorza jest prawdopodobnie wykonalne i dałoby państwu kontrolę nad ponad jedną piątą rynku telekomów.

Wbrew pozorom Polska ma w ręku argumenty, by rozepchnąć się przynajmniej w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Dotychczas ich nie wykorzystywała, a kolejne rządy wykazywały się bojaźliwością, chociaż Berlin, Paryż czy choćby Budapeszt chętnie wykorzystywały swoje gospodarcze aktywa do poszerzania wpływów w krajach ościennych. Dlatego też zapowiedziom bardziej asertywnej polityki należałoby przyklasnąć. Pytanie tylko, czy te deklaracje są składane na poważnie, czy są jedynie politycznym spinem, obliczonym na krótkoterminowe wywarcie odpowiedniego wrażenia na elektoracie. Wszak gdy Donald Tusk mówi, iż coś zrobi, to pewni możemy być tylko tego, iż mówi.

Read Entire Article