Jest parę zdarzeń w moim życiu, które mną wstrząsnęły. Wśród nich są i takie, które wykraczają poza sferę prywatną. Tak kojarzę – i to dubeltowo – datę 13 grudnia: najpierw w związku ze stanem wojennym z roku 1981, a następnie jako sygnującą tzw. Traktat lizboński z roku 2009. Tu symbolicznie przemawia ten konkretny grudniowy dzień, ale totalitarne eksperymenty na ludziach mogą też być rozciągnięte w czasie, a tym samym dużo trudniejsze do spuentowania. We Francji istnieje stowarzyszenie „CoeurVide19” („Puste Serce 19”), które postawiło sobie za cel wspieranie rodzin osób zmarłych podczas tzw. pandemii, a które pozbawiono wówczas możliwości pożegnania się ze swoimi bliskimi, łącznie z lockdownowym zakazem przeprowadzenia ceremonii pogrzebowych (szacuje się, iż może to dotyczyć ok. 2 mln Francuzów). Dzisiaj wielu z tych ludzi domaga się ekshumacji tak potraktowanych zmarłych i ich ponownego godnego pochówku.
Nasze prywatne tragedie, sumując się ze sobą, mogą czasami stać się historycznym wydarzeniem społecznym, bywa iż i narodową traumą, a w świecie globalizowanym na siłę choćby cywilizacyjnym „końcem świata”. Chcę jednak wierzyć – a no co nie brakłoby nam dowodów, iż w podobny sposób działać potrafi łączone ze sobą dobro i piękno. Bywa, iż przychodzi to do nas z nieoczekiwanej strony. Tak zdarzyło się ledwie cztery lata temu w czasie pseudomedycznej światowej „zapaści”. Podczas tzw. covidiozy, zepsuta – jak by się zdawać mogło, do szpiku kości – „najstarsza córka Kościoła”, potrafiła 4 marca 2021 roku „zatańczyć radość” na paryskiej stacji kolejowej w artystycznej prowokacji „Danser encore – par Flashmob Gare du Nord”.
Dzisiejsza Francja, jako taka, już tylko dla ogłupiałych ignorantów jest kulturowym wzorcem, który powinno się naśladować. W oficjalnej artystycznej narracji nie ma tu choćby śladu po rycerskim eposie, jakim była „Pieśń o Rolandzie”, czy po pieśniach Georges’a Brassensa. A jednocześnie, w tym podzielonym na kalifaty państwie (jak nazywają ten kraj mądrzy złośliwi), odradza się tradycja katolicka, a wyborcy są o krok od oddania rządów w ręce tamtejszej prawicy.
Totalitarne wzmożenia władzy zawsze obracają się przeciwko rządzącym i są zaczynem prawdziwego oporu, który – co skądinąd charakterystyczne – definiuje się wcześniej na scenach offowych teatrzyków czy wśród ulicznych pieśniarzy. Innymi słowy, artyści, których od lat używa się do takiej czy innej propagandy (łącznie z kreacją politycznie „modnych” światopoglądów), nie wiedzieć kiedy stają się żołnierzami kontrrewolucji. Gdzieś jest ta granica człowieczeństwa, po przekroczeniu której następuje reakcja. Najlepiej to pokazują przykłady prześladowania Kościoła, co przecież znamy nie tylko z opowieści o św. Szawle/Pawle, ale z jakże dobrze znanej rzeczywistości materializmu, kiedy rozwrzeszczani nienawistnicy i ateiści „nagle” dostępują łaski nawrócenia i stają się żarliwymi wyznawcami Chrystusa, choćby gotowymi umrzeć za wiarę.
Marksiści przez całe dziesięciolecia bardzo skutecznie korzystali z artystów w celu zmieniania społecznej świadomości. Czasami były to metody wysoce wyrafinowane. Tak było z tzw. „zagłuszaniem kultury”, czego początki można datować na lata 50-te i 60-te XX wieku, a konkretnie łączyć z ruchem beatników („Beat Generation”) i rewolucją kontrkultury (hippisi). Wszystko w jednym celu – zniszczenia dotychczasowej formacji kulturowej opartej na wierze chrześcijańskiej i na etosie pracy. Kontynuatorem tegoż jest dzisiejsza „kultura unieważniania” („cancel culture”), która ma oznakować i wyeliminować wciąż „niepoprawnych”, czyli w praktyce „dorżnąć prawicową watahę”.
Kolejnym zatrutym „kulturowym lizakiem” stał się „flash mob” („tłum na błysk”), czyli gromadzenie dużych grup ludzi w jakimś publicznym miejscu, wykorzystując do tego celu media społecznościowe. Istota tych działań polega na tym, iż uczestnicy realizują wcześniej przygotowany scenariusz-akcję (śpiew, taniec, muzyka itp.), a potem „jakby nigdy nic” się rozchodzą. Mamy tutaj do czynienia z kolejną mutacją zaangażowanego społecznie teatru ulicznego (100 lat temu robił to w Niemczech Proletarisches Theater, a 40 lat temu we Wrocławiu Pomarańczowa Alternatywa). W ramach obecnego cynicznego politycznego przejmowania i wykorzystywania takiej, zdawać by się mogło „spontanicznej zabawy”, używa się „flash mob” do promocji towarów konsumpcyjnych, a choćby do kreowania tzw. kolorowych rewolucji. Tak oto „demokracja” przerodziła się w „mobokrację”. Natomiast nie zmieniło się to, iż i jedna i druga „kracja” jest tylko manipulacją, którą jedni posługują się dla utrzymania władzy, a drudzy dla utrzymania korporacyjnego monopolu. Zresztą oba te działania często idą ze sobą w parze.
Ale, tak jak rewolucja „zjada swoje dzieci”, tak narzędzia mające służyć zniewoleniu i indoktrynacji mogą obrócić się przeciwko ich twórcom (niczym pozszywany z wielu zwłok Frankenstein albo replikant-android powstały w efekcie genetycznych eksperymentów). I to się dzieje, ponieważ istoty człowieczeństwa, a więc duchowości danej nam przez Stwórcę, nijak nie da się zniszczyć. Dokładnie to „wybuchło” na paryskim Dworcu Północnym, kiedy kilkadziesiąt osób (śpiewacy, tancerze, muzycy, akrobaci i kto tam jeszcze) odważyło się uwolnić twarze z maseczkowych kagańców oraz przekroczyć bariery tzw. „bezpiecznej odległości” człowieka od człowieka (skądinąd zaznaczone na posadzce białymi kręgami). No i dworzec śpiewał, tańczył. I to nie tylko ci, którzy byli przygotowanymi do tego wydarzenia aktorami. „Mury” waliły się z hukiem, a funkcjonariusze systemu udawali, iż nic nie widzą. I śpiewano tak:
Ty i on i ja tańczmy ile siły Bóg nam da,
Tańczmy wolni i radośni tak,
Tańczmy kolorowi jak ten ptak…
A potem kolorowe ptaki odfrunęły. Pozostała smętna dworcowa hala z tymi białymi kółkami i ludźmi, którym odebrano twarze, ale pozostała też świadomość tego, iż poza murem jest życie.
Tomasz A. Żak
Ruszył „OPA-DRON”. Czyli moc sztuki i budowanie tożsamości narodowej w praktyce