Rozmowa z ekspertem ds. wojskowych, Rusłanem Puchowem
Dzień dobry, Panie Rusłanie. Dziękuję, iż znalazł Pan czas na tą rozmowę. Pewnie po raz pierwszy występuje Pan w polskich mediach, przynajmniej od rozpoczęcia Specjalnej Operacji Wojskowej?
– Chyba tak. Wcześniej często udzielałem komentarzy dla polskich stacji telewizyjnych. Przyjaźniłem się blisko z korespondentem „Gazety Wyborczej” w Rosji. Rzeczywiście, wszystko to się skończyło wraz z rozpoczęciem Specjalnej Operacji Wojskowej.
Niestety. Chciałbym na początku właśnie zapytać Pana o Polskę. Jaką odgrywa ona, Pańskim zdaniem, rolę w całym tym kryzysie ukraińskim? Czy Polska jest jedynie obszarem tranzytowym dla dostaw broni? A może odgrywa jakąś większą rolę?
– Polska jest ewidentnie takim hubem logistycznym. Jest jakby drugim tyłem. Tyłem, w który Rosja nie może lub na razie nie chce uderzyć. Wsparcie Polski jest zatem niezwykle istotne dla Ukraińców, przede wszystkim z logistycznego punktu widzenia. Po drugie Polska jest jednym z głównych sponsorów ich wydatków wojskowych, cywilnych, źródłem dostaw sprzętu. To przede wszystkim do Polski ewakuowani są ranni ukraińscy wojskowi. To do was trafiła część uchodźców. Dlatego można powiedzieć, iż jeżeli Polska prowadziłaby nieco inną politykę, trochę bardziej umiarkowaną, ukraińskim siłom zbrojnym byłoby zdecydowanie trudniej.
Tak, słyszeliśmy choćby jeszcze za czasów Bidena od sekretarza stanu Blinkena, iż około 80% wszystkich dostaw broni dla Ukrainy, Kijowa przechodzi przez Polskę. A na ile ważna jest Pańskim zdaniem rola najemników? Szereg mediów, a także oczywiście rosyjskie Ministerstwo Obrony, twierdzą, iż w tym konflikcie zbrojnym bierze udział dość duża liczba polskich najemników.
– Wie Pan, nie wiem jak to wygląda, jeżeli chodzi o polskich najemników. Krąży wiele różnych plotek na temat słyszanego w radiostacjach języka polskiego itd. Jednak obaj przecież wiemy, iż w obecnej Polsce jest spora liczba ludzi, których można określić mianem Polaków pochodzenia ukraińskiego. To ludzie, dla których językiem ojczystym jest zarówno język polski, jak i ukraiński. Część z nich, choć nie wiem jak to wygląda od strony prawnej, może mieć dwa paszporty – polski i ukraiński. Pierwszy problem polega zatem na tym, za kogo uznawać takie osoby. I druga sprawa: według obliczeń naszego centrum, liczba najemników, ochotników, ogólnie obywateli zagranicznych walczących na terytorium Ukrainy to kilka tysięcy. Powiedzmy, iż może jakieś piętnaście czy siedemnaście tysięcy. Biorąc pod uwagę skalę konfliktu i rozpiętość linii frontu to kropla w morzu. Trzeba też pamiętać, iż są to ludzie w różnym wieku, z różnym wykształceniem, z różnym przygotowaniem wojskowym, z różnym stanem zdrowia. Mówią też przecież różnymi językami. Dlatego często okazuje się, iż stanowią oni bardziej dla Sił Zbrojnych Ukrainy ciężar niż jakieś poważne wsparcie. Trzeba z nimi jakoś współdziałać, jakoś przekazywać im rozkazy. A oni mają zupełnie inne spojrzenie na wszystko. Powiedzmy, tacy na przykład Kolumbijczycy choćby posiłki spożywają inne niż my w Polsce, na Ukrainie czy w Rosji. Mogą najzwyczajniej w świecie cierpieć na problemy z układem trawiennym. Dlatego, szczerze mówiąc, uważam, iż cała ta historia z jakimiś najemnikami jest mocno przesadzono i bardzo zmitologizowana.
A jak jest z polską bronią? Słyszeliśmy na przykład o haubicach Krab. Jak eksperci oceniają broń polskiej produkcji?
– Jeszcze nie do końca możemy to wszystko podsumowywać. Możemy powiedzieć jedno: znakomicie sprawdziły się polskie przenośne przeciwlotnicze zestawy rakietowe Grom i Piorun. Cała ironia losu polega na tym, iż pod koniec lat 1990. to Rosja sprzedała Polsce licencję na ich produkcję. Rosyjscy specjaliści z Kołomny przyjeżdżali do Skarżyska-Kamiennej i pomagali ją uruchamiać. Czyli Rosja sama uzbroiła swojego przeciwnika. Mieliśmy z tym już do czynienia w Gruzji w 2008 roku. Teraz jednak dostawy tej broni mają charakter już nie epizodyczny, ale masowy. Zestawy te w 100% się sprawdziły.
Wracając do dostaw broni, bardzo różnej. Bardzo wiele osób zastanawia się dlaczego nie zostały zniszczone uderzeniami rakietowymi linie kolejowe i w ogóle linie zaopatrzenia. Jak Pan sądzi?
– Przy całej krytyce na Zachodzie i choćby w samej Rosji, cały ten konflikt zbrojny faktycznie na początku miał charakter specjalnej operacji wojskowej. Proszę sobie przypomnieć, jak Ukraińcy bez żadnego problemu blokowali rosyjskie kolumny wojskowe, choćby cywile. Amerykanie w Iraku by ich po prostu rozstrzelali z karabinów maszynowych, a Rosjanie prowadzili z nimi negocjacje. Dlatego jestem przekonany, iż w początkowym stadium po prostu nie było takich rozkazów. A każdy wojskowy jest niczym pies łańcuchowy – atakuje dopiero, gdy usłyszy taki rozkaz. Nie ma rozkazu – nie ma ataku. Jestem pewien, iż początkowo obowiązywały rozkazy, by unikać niszczenia ukraińskiej infrastruktury, zarówno energetycznej, jak i transportowej. Nie wiem, co się stało później. Być może konflikt ten pokazał wszystkim jego stronom, ze obrona przeciwlotnicza zwyciężyła z lotnictwem. choćby mając tylko stare, radzieckie systemy obrony przeciwlotniczej, Ukraińcy przez pierwsze sześć, dziewięć miesięcy, a może choćby przez rok, bardzo skutecznie się bronili. Lotnictwo rosyjskie, przynajmniej do czasu zastosowania bomb kierowanych, nie mogło za bardzo latać. Było od razu atakowane. Teraz mamy podobną sytuację. Ukraińcy regularnie atakują dużymi ilościami najprzeróżniejszych dronów. Nie przynosi to już jednak choćby żadnego efektu psychologicznego. Początkowo było to coś szokującego, ale teraz do tego przywykliśmy. Owszem, ataki na infrastrukturę wojskową bywają bolesne, podobnie jak na infrastrukturę naftową. Nie wywołuje to jednak paniki ludności i w zasadzie nie wpływa to w żaden sposób na przebieg konfliktu zbrojnego. W odróżnieniu od Ukraińców, my nie mamy do czynienia z przerwami dostaw prądu i wody.
Przejdźmy do różnych innowacji. Każdy konflikt przynosi oczywiście pewien postęp technologiczny i techniczny. Czy byłby Pan w stanie wyróżnić te sfery techniki wojskowej, w których rzeczywiście taki postęp jest już widoczny?
– Jeszcze przed tą wojną było całkiem jasne, iż ilość ognia na polu walki osiągnęła taki poziom, iż trzeba z tego pola walki w miarę możliwości wycofywać człowieka. Widzimy zatem, iż teraz zanim dojdzie do starć ludzi twarzą w twarz, najpierw mamy ostrzały artyleryjskie, rakietowe, potem idą w ruch drony, już nie tylko w powietrzu, ale także drony lądowe, morskie, a niedługo też podwodne. Mamy zatem do czynienia z robotyzacją pola walki. Przewidywano ją już wcześniej, ale nikt nie sądził, iż dojdzie do niej tak gwałtownie i radykalnie. Kolejna rzecz, którą możemy zaobserwować, to wykorzystanie przez Ukraińców Starlinków i innych aplikacji cywilnych do prowadzenia walki, co pozwoliło im na stworzenie mgły wojennej. Jeszcze całkiem niedawno Ukraińcy wiedzieli o nas praktycznie wszystko, a my wiedzieliśmy o nich znacznie mniej. To tak, jakbyśmy walczyli z opaską na oczach, a oni walczą z odsłoniętymi oczami. Mieliśmy szczęście w ciągu pierwszych dwóch lat wojny, bo nie mieli broni dalekiego zasięgu. Teraz już tą broń dalekiego zasięgu dostali, a częściowo produkują ją sami. w tej chwili zatem nie tylko nas widzą, ale mogą nas też dosięgnąć z dużej odległości. Przez to, iż dochodzi do uderzeń w różne rodzaje wojsk, niezwykle trudno jest nam manewrować. Zmuszeni jesteśmy do trzymania rezerw w dużej odległości. Nie możemy gwałtownie ich przerzucać. Jak tylko przerzucamy większe zgrupowania wojsk, od razu dostają się one pod ostrzał. Co prawda, dotyczy to obu stron. My tak samo dokonujemy uderzeń w miejsca ich koncentracji. To dlatego doszło do tego pozycyjnego paraliżu, w którym wykonywanych jest niby wiele ruchów, ale mimo to posuwanie się do przodu odbywa się w iście żółwim tempie.
Rusłan Puchow
Dla wielu ekspertów na Zachodzie było to zaskoczenie: jak Pan sądzi, skąd wziął się ten ogromny potencjał i możliwości rosyjskiego kompleksu militarno-przemysłowego w porównaniu z zachodnim? Wiele osób, w tym polscy eksperci, już na początku wojny twierdziło, iż Rosja adekwatnie pozbawiona jest mocy produkcyjnych. Okazuje się, iż jednak nie.
– Wie Pan, paradoksalnie uratowały nas nie tylko zdolności produkcyjne, które stworzyliśmy w ramach ambitnego planu przezbrojenia, ale również to, iż jesteśmy spadkobiercami Związku Radzieckiego. Rosja miała ogromne zapasy, które mogła rzucić do walki, pomimo gigantycznej wyprzedaży broni od nas i z Ukrainy prowadzonej na całym świecie w latach 1990. i 2000., a także jej masowej utylizacji, w ramach której na przykład bomby lotnicze po prostu zatapiano w morzu. W tym sensie, jak sądzę, musi to wyglądać przerażająco dla Ukraińców, którzy widzą, iż niezależnie od tego ile rosyjskich czołgów zniszczą, rosyjski przemysł i rosyjskie składy broni i tak dostarczą ich na front dwa razy więcej. Przypomina to trochę sytuację ze smoczymi zębami. Możesz wybijać kolejne, a na ich miejsce i tak wyrosną nowe. Jednym słowem, okazało się, iż Rosja jest w stanie dysponować uzbrojeniem wystarczającym do prowadzenia tak intensywnej wojny. Owszem, nie zawsze była to broń nowa, nie zawsze nowoczesna. Wiele tego sprzętu było już przestarzałe i mało precyzyjne. Rosja musiała polegać na imporcie, ale ten import to i tak kropla w morzu. W zasadzie Rosja walczy swoją własną bronią, swoimi zapasami, które przechowała z czasów Związku Radzieckiego.
A jak Pan w takim razie ocenia potencjał ukraińskiego kompleksu militarno-przemysłowego? Został on już zniszczony, czy jeszcze nie?
– Działa on na trzech różnych biegach. Jest dość oczywiste, iż ciężkiego sprzętu, który Ukraina siłą rozpędu produkowała na bazie radzieckiej infrastruktury, jak na przykład czołgów w Charkowie czy samolotów w kijowskich zakładach Antonowa, nie będzie już ona w stanie nigdy produkować. Jednocześnie zaczęto tam rozwijać inne rodzaje produkcji. Drony, których kiedyś używali fotografowie na weselach, w tej chwili adaptowane są na potrzeby wojskowe i stanowią śmiertelne zagrożenie nie tylko dla żołnierzy, ale też dla cywilów. Mamy w zasadzie całe strefy zagrożenia w odległości od 35 km od linii frontu (w przypadku dronów bez wzmacniacza sygnału radiowego) do 60 km (w przypadku dronów ze wzmacniaczami). Nikt w tym promieniu nie może czuć się bezpiecznie. Dotyczy to zarówno strony rosyjskiej, jak i ukraińskiej. Wszystko to nie jest efekt działania HIMARSów, armato-haubic CAESAR czy Krabów, ale właśnie dronów, które produkowano na potrzeby cywilne, a nie wojskowe. Generalnie największą cechą szczególną tej wojny jest istnienie wielu sprzętów, które początkowo nie były przeznaczone na potrzeby militarne, ale później je do nich przystosowano.
A zatem w warunkach realnego zagrożenia, gdy nie można sobie pozwolić na jakieś długo trwające projekty pochłaniające budżety wojskowe, ale trzeba zrobić coś szybko, by uratować swe życie, ludzie zarówno po stronie rosyjskiej, jak i ukraińskiej przerabiają rzeczy, których zastosowanie w celach wojskowych trudno było sobie do niedawna choćby wyobrazić. Dlatego, gdy słyszę deklaracje, iż jacyś tam Litwini planują wysłać na Ukrainę instruktorów wojskowych, żeby uczyć Ukraińców prowadzenia działań zbrojnych, to myślę sobie, iż ci Litwini są jak dzieci w porównaniu z Ukraińcami i Rosjanami, podobnie jak Polacy czy Francuzi. Trzy lata dały im ogromne doświadczenie. Wcale się nie dziwię, iż przywódca Korei Północnej wysłał do nas, do Rosji, swych żołnierzy. Sądzę, iż ich głównym zadaniem nie było wsparcie Rosjan, jak to nam przedstawiano, ale nauczenie swoich wojsk prowadzenia współczesnej wojny, której nie doświadczyli. I oni się tego nauczyli. Zyskali bezcenne doświadczenie, oczywiście za cenę życia własnych ludzi i utraty sprzętu. Mają teraz coś, czego brakuje armii Korei Południowej i przynajmniej przez jakiś czas będzie brakować.
W książce wydanej przez Pana centrum analityczne odnajdziemy cały rozdział poświęcony mobilizacji. Jak ocenia Pan obecny potencjał mobilizacyjny? Czy on już się skończył? Mam oczywiście na myśli Ukrainę.
– Duża część Ukraińców już bierze udział w wojnie, ale – jak Pan wie – jeszcze do niedawna Zełenski i jego otoczenie bali się brać za młodzież. Po pierwsze dlatego, iż młodzież jest zawsze bardziej mobilna i może wyjść na ulice. Starsza, 80-letnia matka raczej nie wyjdzie na ulice w obronie swego 50-letniego syna, którego zabrali jej na wojnę. Ale jeżeli taka matka ma 35, 40 czy 45 lat, to na pewno stanie w obronie swego dziecka. I co mieliby zrobić, gdyby w centrum Kijowa zebrało się 30 tysięcy takich matek? Rozstrzelać je z ciężkiego karabinu maszynowego w świetle kamer? Ukraińcom katastrofalnie brakuje więc ludzi. Stąd mamy ten osobliwy program, w którym obiecuje się młodym ludziom miejsca na uniwersytecie, konsole do gier i dostęp do Netflixa, jeżeli dobrowolnie zgłoszą się do wojska w wieku 18 do 24 lat. Nie wiem na ile ten program jest skuteczny.
Ukraińscy piarowcy publikują bardzo przekonujące fotografie. Nie wiem jednak ile osób można w ten sposób zrekrutować, bez uciekania się do przymusowej mobilizacji. Pewnie raczej niewiele. Widać więc wyraźnie, iż Ukraińcy mają braki i będą musieli sięgnąć po niepopularne środki, albo coraz bardziej nie będzie im wystarczać ludzi. Do tego, jak na każdej wojnie i przy każdych działaniach zbrojnych, mamy określoną liczbę ludzi, którzy formalnie walczą, ale w rzeczywistości są na tyłach, ochraniają składy broni czy zajmują się jeszcze czymś innym. Decydując się na niepopularne działania, można zatem pewnie jeszcze ściągnąć trochę ludzi z tych tyłów. zwykle jednak ludzie, którzy niby są na wojnie, ale tak naprawdę ukrywają się przy jakichś magazynach, nie są tam przez przypadek. To ludzie, którzy mają jakieś znajomości, albo pieniądze, żeby się opłacać. Ściągnięcie ich na pierwszą linię frontu i zmuszenie do walki byłoby skrajnie trudne. Podobnie było z najemnikami, którzy dzielili się na tych zmotywowanych i chcących zabijać Rosjan i wojennych turystów. Ci drudzy przyjeżdżali, ale kiedy trzeba było iść na front, nagle zaczynał ich boleć kręgosłup, dostawali hemoroidów i prosili o przeniesienie do innej jednostki. Ukraińcy sporo się z takimi ludźmi namęczyli. Według mnie Ukraińcy mają zatem coraz więcej sprzętu, ale coraz mniej ludzi do jego obsługiwania. Słyszymy na dodatek o tym, iż do oddziałów bojowych przenoszeni są na przykład technicy obsługujący samoloty MiG-29 czy Su-27, inni specjaliści techniczni.
Przejdźmy do prognoz. Wiem, iż to dziś rzecz bardzo trudna, ale abstrahując od kontekstu politycznego, czyli negocjacji, które właśnie trwają, chciałem na początek zapytać Pana o Donbas. Jak Pan uważa: ile czasu będą potrzebowały rosyjskie siły zbrojne na wyzwolenie rejonu umocnionego, chyba ostatniego w tym regionie – na linii Kramatorsk-Sławiańsk?
– To duża aglomeracja, a walka w mieście, walka obronna jest dużo łatwiejsza niż na otwartej przestrzeni. Dlatego przy naszym tempie może to zająć bardzo wiele czasu. Do dokonania wyzwolenia czy przejęcia tego terytorium potrzebne będzie także oczywiście znacznie więcej ludzi i więcej sprzętu. Tymczasem nasze władze również unikają niepopularnych decyzji. Powiem więcej: mam czasami wrażenie, iż u nas walczy jakieś 5% ludności. Kolejne 5% ma z ta wojną jakiś związek, pomaga w zbieraniu wsparcia humanitarnego, przelewa pieniądze. 90% ludzi żyje życiem całkowicie pokojowym, tańczy i śpiewa. Nie wynika to z ich jakiejś złej woli. Państwo robi to świadomie. Zdaje się mówić: sami sobie z tym poradzimy, towarzysze, prosimy się nie denerwować. jeżeli włączylibyśmy taki tryb turboodrzutowy, jaki włączono od samego początku w Kijowie, to dziś Rosja… Rosja wzięłaby już i Odessę, i Nikołajew i nie wiem co jeszcze. Ukraina to duży kraj, w którym jest też sporo dużych miast. Widzimy, iż Ukraińcy wykazali wolę walki. Widzimy jednak też, iż władze w Kijowie jeszcze kilka miesięcy temu uważały, iż przed nimi są całkiem niezłe perspektywy, iż Rosji jest coraz trudniej, iż pomoc będzie do nich wiecznie płynęła. Dlatego chcieli dać wojnie jeszcze jedną szansę. Teraz zaś chciałoby się mieć nadzieję, iż zechcą dać taką szansę pokojowi.
A jeżeli niedługo pokój czy rozejm nie nastąpią?
– jeżeli nie, to wszystko może trwać tyle, co wojna irańsko-iracka, jeszcze z pięć lat. choćby przy obecnych stratach ludzkich i ekonomicznych Rosja i Ukraina mogą sobie jeszcze pozwolić na dość długą walkę. Problem w tym, iż to Rosja się po tej wojnie odbuduje, choć poniesie znaczne straty ludzkie i gospodarcze. Natomiast w moim przekonaniu, im dłużej będzie trwała ta wojna, tym większe prawdopodobieństwo, iż Ukraina przekształci się w taką eurazjatycką Somalię. Będzie to zatem spore terytorium z niewielką liczbą ludności. Obszar totalnego zniszczenia. W Rosji po tej wojnie na pewno pojawią się inwestorzy zachodni i wschodni. A kto zdecyduje się wybudować fabrykę proszków do prania czy oleju słonecznikowego w tym zrujnowanym kraju? I najważniejsze – kto będzie w tych fabrykach pracował? Kto będzie później kupował ten proszek do prania i ten olej? Przecież olej można przywieźć z Mołdawii, a proszek do prania importować ze wschodnich regionów Polski. Najważniejszym problemem Ukrainy jest zatem to, co będzie dalej. Jak stanąć na nogach, jak odbudować kraj. choćby o ile dojdzie do konfiskaty rezerw rosyjskich, to będzie to kropla w morzu. Nie da się za to odbudować kraju. Myślę, iż wielu ludzi, którzy stamtąd wyjechali, już nigdy nie wróci. Szczególnie dotyczy to dzieci i kobiet w wieku rozrodczym. Przecież znacznie ciekawiej jest żyć we Włoszech czy właśnie w Polsce niż na zrujnowanej przez wojnę Ukrainie.
U nas w Polsce często straszy się nas tak zwanym rosyjskim zagrożeniem i uzasadnia w ten sposób rosnące wydatki na zbrojenia. Chciałbym zapytać Pana jako eksperta od spraw wojskowych: na ile teoretycznie Rosja gotowa jest do agresji zbrojnej i działań ofensywnych na terytorium Polski?
– Na samum początku Specjalnej Operacji Wojskowej widzieliśmy cały szereg nieprzyjaznych działań ze strony Polski wobec obwodu kaliningradzkiego. Działania te zostały zdecydowanie ukrócone przez administrację amerykańską, która zabroniła Polakom prowokowania Rosjan i przekształcania konfliktu regionalnego w III wojnę światową. W żadnym kraju na świecie nie ma ministerstwa wojny. Wszędzie są tylko ministerstwa obrony. A jednak wojny się zdarzają. Dlatego nie można całkowicie wykluczyć starć zbrojnych między Rosją a Polską. Są one możliwe. Dobra wiadomość dla Polski jest taka, iż polska gospodarka jest całkiem zdrowa. W odróżnieniu od szeregu państw z zerowym wzrostem gospodarczym lub spadkiem gospodarczym, które do tego ściągnęły do siebie miliony nie pracujących imigrantów, wy możecie sobie pozwolić do pewnego momentu na te wydatki zbrojeniowe w taki sposób, iż nie będą one miały wpływu na budowę nowych szkół, dróg czy wynagrodzenia nauczycieli. Polska jest zatem w pozycji uprzywilejowanej w dobrym tego słowa rozumieniu na tle wielu państw Europy. To duży kraj. Nie ucierpieliście zbyt mocno w związku z COVID-em. Nieźle przeszliście przez pandemię koronawirusa. Macie trwały wzrost gospodarczy. Kolejne rządy, w ciągu 20 lat po tym jak Jaruzelski dobrowolnie oddał władzę, były na tyle mądre, iż nie wydawały pieniędzy na wojsko. Wasze wydatki były bardzo niewielkie. Zaczęliście je zwiększać dopiero 15 lat temu. Dlatego generalnie trzeba przyznać, iż polska polityka w obszarze obrony jest dość rozsądna. Tym bardziej, iż macie doświadczenia historyczne. W końcu przez 123 lata pozbawieni byliście niepodległości nie bez udziału Rosji. Państwowości pozbawiło was Imperium Rosyjskie. Dlatego wasza pamięć historyczna znacznie różni się od pamięci Francuzów czy Brytyjczyków. Dlatego gdy słyszę, jak wasi politycy deklarują, iż obawiają się rosyjskiego zagrożenia, wierzę w to znacznie bardziej, niż gdy mówią o niej francuski prezydent czy premier Wielkiej Brytanii, odwracając w ten sposób uwagę wyborców od faktycznych własnych problemów. Wy póki co możecie sobie pozwolić na ten luksus. Gratuluję wam.
Osobiście wolałbym pokojowe współistnienie naszych krajów. Dosłownie ostatnie pytanie – znów o pewną prognozę. Pytanie nieco bardziej polityczne. Na ile Pańskim zdaniem Rosja gotowa jest zgodzić się na zawieszenie broni? Na ile żywe są obawy, iż taki rozejm może przekształcić się w trzecie porozumienie mińskie?
– Bardzo ciężko jest mi tu prognozować. Mogę powiedzieć jedno. Mamy za sobą trzy lata krwawej wojny, wielkich strat we wszystkich znaczeniach tego słowa dla dużej części ludności oraz dla klasy politycznej. Dlatego nie sposób mieć nadzieję, iż wojna zostanie wstrzymana pstryknięciem palca. Trzeba ją zatrzymywać stopniowo. Na przykład najpierw przerwać ataki na infrastrukturę energetyczną. Po tym zrezygnować z uderzeń na morzu, żeby nie traciła żegluga na Morzu Czarnym, a także kraje sąsiednie, które wciąż wyławiają u siebie miny itd. Następnie przejść można do jakichś ograniczeń na lądzie wraz z technicznymi środkami kontroli. Proces wstrzymania ognia potrwać może kilka miesięcy. A może choćby kilkanaście – nie 2 miesiące, ale bardziej 11 miesięcy czy 12 miesięcy. Najważniejsze, żeby posuwał się on do przodu i żeby udawało się odbudować zaufanie. Osobiście rozumiem dlaczego tak trudno to wszystko zatrzymać. Bardzo wiele będzie też oczywiście zależało od stanowiska Amerykanów. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku kompletnie niezrozumiałe jest po co to wszystko Donaldowi Trumpowi. Jacyś tam, proszę wybaczyć, Murzyni, chociaż biali, gdzieś w Eurazji nawzajem się zabijają. Co to obchodzi Amerykanów? Jestem tym bardzo zdziwiony. Rozumiem dlaczego Donald Trump chce powtrzymać działania zbrojne na Bliskim Wschodzie i przyprzeć do muru Iran. Ale po co Amerykanie ingerują tutaj, ryzykując przy tym własny wizerunek? Całkiem możliwe, iż w pewnym momencie się tym zmęczą, odwrócą plecami jak w Afganistanie i przestaną świadczyć pewne dobre usługi, których się teraz podejmują. Nie rozumiem logiki działania Trumpa osobiście i jego administracji. Po co mają pomagać w zakończeniu tej wojny? Amerykanie nie mają w tym jakiegoś szczególnego interesu. Nie do końca wiem, co może przynieść przyszłość. Dotychczas wszystko wydawało się mniej więcej zrozumiałe. Teraz pojawiły się pewne nowe elementy.
Mówi się, iż Trump jest nieprzewidywalny.
– Na to wygląda.
Rusłan Puchow – rosyjski ekspert i analityk wojskowy, założyciel i dyrektor Centrum Badań Strategii i Technologii, członek Rady Eksperckiej Ministerstwa Obrony Federacji Rosyjskiej.
Rozmawiał Mateusz Piskorski
fot. RIA Novosti
Myśl Polska, nr 15-16 (13-20.03.2025)