When irony goes rusty

niepoprawni.pl 10 hours ago

Mówi się, iż starość to nie jest czas na błazenadę, ale Jacek Fedorowicz najwyraźniej nie otrzymał tego komunikatu. A choćby jeśli, prawdopodobnie w odpowiedzi wzruszyłby ramionami i odparł coś w stylu: „A co mi tam, jeszcze mnie słuchają”. Otóż słuchają, panie Jacku – choć z roku na rok coraz mniej uważnie i coraz bardziej z zażenowaniem, jak wtedy, gdy dziadek przy świątecznym stole opowiada ten sam dowcip po raz trzeci, tylko z nową puentą – i to nieudaną.

W Opolu, podczas kabaretonu poświęconego pamięci Stanisława Tyma – który z nieco większą klasą, dystansem i warsztatem potrafił zawsze i wszystkich rozbroić – Fedorowicz postanowił zabłysnąć. Niestety, nie refleksją, nie wspomnieniem po mistrzu, ale czymś w rodzaju kabaretowego donosu z przytupem. Ot, taki pan Jacek – trochę Trybunał, trochę satyryczny wymiar sprawiedliwości. Czasem sędzia, częściej prokurator, a najchętniej – standuper z przekonaniem, iż każdy rechot to wyraz zachwytu.

Sypał żartami jak z rękawa, choć był to raczej rękaw starego płaszcza, znalezionego na strychu, gdzieś między „Dziennikiem Telewizyjnym” a jakimś numerem „Szpilek”. „Nasze niepokalane kaczęcie”, „prezydent-delikt”, a na koniec Pawłowicz w roli romantycznej Mery z West Side Story, rzucająca się z szalem na oskarżonych. Wszystko to w tonie satyry sprzed dekad, jakby ktoś puścił taśmę z lat 80., ale bez kontekstu – tylko z dźwiękiem trzaskającej igły.

Reakcje publiczności? Mieszane, to fakt. Część się śmiała – może z nostalgii, może z grzeczności. Reszta patrzyła jak na kogoś, kto zamiast przeczytać nekrolog Tyma, postanowił sam go dopisać, robiąc z pożegnania kabaret z udziałem żywych trupów dowcipu.

Oczywiście, nie chodzi o to, by wymazać przeszłość. Fedorowicz miał swoje momenty – był błyskotliwy, był celny, był w kontrze. Ale kiedyś kontrkultura była rzeczywiście w kontrze do władzy, nie do gustu. Dziś wygląda to trochę jakby dawny opozycjonista próbował odgrywać sabotażystę w teatrze państwowym, ale zgubił scenariusz i wszedł na scenę z gazetą sprzed dekad kilku.

Nie wiadomo, czy to starość, czy tylko scena, która nie chce już niektórych widzieć. Może to kabaret sam w sobie – artysta mówiący „a teraz coś śmiesznego” i sala, która nie bardzo wie, czy klaskać, czy może jednak poczekać na kogoś młodszego, kto nie myli ironii z ironią losu.

A przecież można było lepiej. Można było wspomnieć Tyma z humorem i klasą, bez prób rozliczeń ani defilady osobistych uprzedzeń. Można było, ale trzeba byłoby wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. A może choćby zejść z niej z żartem. Ale nie tym.

Read Entire Article