W samolocie z Madrytu do Caracas widzę gościa w bejsbolówce z napisem „murem za Maduro”. Jest 8 stycznia. Dwa dni później Nicolás Maduro ma zostać po raz trzeci zaprzysiężony na prezydenta.
Zanim Hugo Chávez zmarł na raka w 2013 roku, namaścił Maduro na swojego następcę. Ale Maduro Chávezem nie jest.
W ostatnich wyborach prezydenckich w lipcu 2024 roku jego ludzie najprawdopodobniej poprawili mu wynik. Nieprzesadnie – na 51 proc. i ciut po przecinku.
Wierzył, iż wygra
Maduro w 2018 roku wygrał z ponad 67-procentowym poparciem. Może nie zdawał sobie sprawy, iż w wielu bastionach chávizmu zmieniły się nastroje – teraz głosowały przeciw rządzącym.
Już trzy lata temu Partia Komunistyczna zdystansowała się do Maduro. Nierówności społeczne, zniwelowane za rządów Cháveza, ponownie się pogłębiły.
Zaproszeni do Wenezueli obserwatorzy z Centrum Cartera po raz pierwszy uznali wybory prezydenckie za „niedemokratyczne”. Szefowa misji obserwacyjnej powiedziała potem w radiu w USA, iż rząd Wenezueli „doskonale wie, kto wygrał”.
Od miesięcy kandydat opozycji Edmundo González twierdzi, iż ma wystarczająco dużo wydruków z maszyn do głosowania, by udowodnić swoje zwycięstwo. Na początku stycznia objechał kraje regionu, obiecując pojawić się w Wenezueli dziesiątego, by „przejąć władzę”
Na filmiku na X czyta odezwę do wojska, prosząc, by uznało go na przywódcę sił zbrojnych i nie dopuściło do zaprzysiężenia Maduro. Kiepski z niego aktor, flegmatycznie mu idzie to czytanie, ale temperatura w Caracas rośnie.
Kiedy tam ląduję, González jest w Waszyngtonie, gdzie przywódcę opozycji uznano za prawowitego prezydenta Wenezueli.
Zapach cygar i Fabuloso
Na lotnisku imienia Simona Bolivara uderza we mnie znajoma fala gorąca. I ten zapach. Może to Fabuloso, ulubiony środek czyszczący całej Ameryki Łacińskiej? Fioletowy płyn, tęczowa etykietka.
Mieszkałam w Caracas między 2006 a 2008 rokiem, kiedy wszystkie wskaźniki społeczne szybowały w górę, dochody z ropy naftowej były redystrybuowane poprzez programy edukacyjne, służbę zdrowia i budownictwo społeczne, a Maduro był ministrem spraw zagranicznych.
Pracowałam w wenezuelskim MSZ, na drugim piętrze, gdzie znajdował się też gabinet ministra. Maduro, związkowiec, kiedyś kierowca autobusu, palił kubańskie cygara, których zapach stale unosił się w korytarzach. Na prasówkach, które produkowaliśmy dla niego trzy razy dziennie, zaznaczał wiadomości, które szczególnie go interesowały: „Głębszą analizę poproszę” – pisał odręcznie.
Poszukiwany
W drodze do kontroli paszportowej widzę plakaty, o których grzmi światowa prasa: „Poszukiwany”, pod spodem zdjęcie Gonzaleza i nagroda: 100 tysięcy dolarów za informację prowadzącą do jego aresztowania. „Ścigany pod zarzutem spisku i współudziału w aktach przemocy”.
Boję się zrobić zdjęcie. Idę dalej. Wiem, iż na ulicach Caracas są wozy pancerne, wiem, iż w ostatnich dniach miało miejsce wiele aresztowań.
Kolejka dla obcokrajowców jest krótka. Mój norweski paszport krąży z rąk do rąk. Młoda kobieta w mundurze zaprasza mnie do pokoiku. Stuka tipsami to w klawiaturę, to w telefon. Pyta o cel wizyty. Turystyka, mówię. Pyta, czemu na Instagramie jest napisane, iż jestem dziennikarką, skoro twierdzę, iż socjolożką. Mówię, iż coś tam publikuję, ale w tej chwili mam wakacje.
Dzwonię do koleżanki z wenezuelskiego MSZ. Mówię, iż trzymają mnie od dwóch godzin. Koleżanka rozmawia z kimś wyżej.
Razem z grupką Hiszpanów prowadzą mnie na wyloty, na lot do Madrytu. Koleżanka z MSZ mówi, iż „nie może mi pomóc, jeżeli taka jest decyzja Straży Granicznej”.
Kłócę się dwudziestolatkami w mundurach: – Spełniam warunki wjazdu turystycznego z paszportem z kraju Schengen. – Na ten moment nie – słyszę.
Wyciągam starą wejściówkę z MSZ.
– Następnym razem proszę sobie załatwić listowne zaproszenie – brzmi odpowiedź.
9 stycznia z Madrytu lecę do Kolumbii.
– Będziesz próbować przez zieloną granicę? – pyta mój brat. Chichot na chwilę zwycięża nad smutkiem tropików.
Na granicę z Wenezuelą jedzie kolumbijska prawica, by protestować przeciw Maduro. Ja się nie wybieram. Obiecuję sobie za to, iż pojadę na wybrzeże do Santa Marta, gdzie skonał urodzony w Caracas Simon Bolivar, wyzwoliciel dużej części Ameryki Południowej, i stamtąd napiszę o konaniu rewolucji boliwariańskiej.
„Tej inauguracji nie można było zapobiec”
10 stycznia z Bogoty oglądam przez internet ceremonię zaprzysiężenia Maduro. W ostatnim momencie zostaje ono przyspieszone o prawie dwie godziny.
– Na wypadek, gdyby opozycja szykowała coś na ustaloną godzinę rozpoczęcia – powie mi Wenezuelka, od której tego samego popołudnia kupię kukurydzianą arepę, danie narodowe Kolumbii i Wenezueli.
„I co? Już przyjechał?” – żartuje Maduro kilkakrotnie w swoim przemówieniu, odnosząc się do Gonzáleza.
Oskarża też opozycję i USA o próbę „przekształcenia zaprzysiężenia w wojnę światową”.
„Ale tej inauguracji nie można było zapobiec i jest to wielkie zwycięstwo Wenezueli” – triumfuje.
Zapowiada również zmiany konstytucyjne „w celu wzmocnienia rewolucji boliwariańskiej”, nie podając szczegółów.
Tego samego dnia USA i Unia Europejska nakładają nowe sankcje na Wenezuelę.
Stany Zjednoczone zwiększają również nagrodę za aresztowanie Maduro do 25 milionów dolarów.
„Poddani agresji”
– Skrajna prawica w Wenezueli nigdy nie szanowała demokratycznej drogi. Od czasu zamachu stanu przeciwko Chávezowi w 2002 roku wielokrotnie próbowali przejąć władzę siłą, i teraz, w styczniu, też mieli takie plany, chcąc zapobiec inauguracji Maduro – powie mi kilka dni później Jorge Arreaza, były minister edukacji wyższej w rządzie Cháveza i były minister spraw zagranicznych w rządzie Maduro.
– Jedynym wyjściem dla rządu Wenezueli było zrobienie wszystkiego, by uniknąć zamachu stanu. Dlatego wenezuelskie władze aresztowały 130 obcokrajowców oraz spiskujących Wenezuelczyków – tłumaczy w rozmowie online. – Wenezuela została poddana agresji i to nie tylko ekonomicznej, z ponad tysiącem sankcji, nie tylko dyplomatycznej, politycznej i medialnej, ale także konwencjonalnej. Cena za głowę prezydenta Maduro została właśnie podniesiona i najemnicy przybyli do Wenezueli, by zabić jego i ludzi z jego otoczenia, którzy również mają nakazy aresztowania w USA i wyznaczone nagrody „za głowy”.
Oskarżenia Stanów Zjednoczonych przeciwko Maduro są absurdalne: Sąd w Nowym Jorku twierdzi, iż „chce zalać USA kolumbijskimi narkotykami”. Tak jakby Maduro kontrolował kolumbijski rynek narkotykowy.
„Orałem morze”
Z Bogoty rozmawiam też z socjologiem Antonio Gonzálezem Plessmannem, który w Caracas organizuje lewicową opozycję przeciwko Maduro.
– 10 stycznia 2025 roku narodziła się w Wenezueli dyktatura klasowa – mówi González Plessmann.
W ostatnich wyborach Maduro „zignorował wolę ludu i teraz potrzebuje represji, aby realizować swój neoliberalny program” – tłumaczy.
– Jakie jest dziedzictwo Cháveza w dzisiejszej Wenezueli? – pytam.
– Chávez pozostawił po sobie program ogromnych transformacji. Pozwoliło to zwykłym ludziom powstać i walczyć o swoje prawa. Pomógł milionom poprawić swój byt, zdobyć edukację, otworzył debatę na temat tego, jak wyjść poza kapitalizm dzięki demokratycznych środków.
– Co pozostało z projektu Cháveza?
– W rządzie Maduro? Nic. Płaca minimalna to trzy dolary. Nierówności społeczne są dziś większe, niż przed dojściem Cháveza do władzy w 1999 roku. Rządy Maduro zamieniły chávizm w posąg, plakat, pusty slogan. Paradoksalnie, rządzący wykorzystują go do legitymizacji antychávezowskiego projektu. Ale Chávez żyje w naszych walkach, w ruchach społecznych, w organizacjach i kolektywach, które przez cały czas walczą o socjalistyczną demokrację.
Lecę do Santa Marta.
Na ścianie hacjendy, w której zmarł Bolivar, czytam cytat z jego ostatniej odezwy: „Orałem morze”.