Wszyscy wirujemy, chcąc nie chcąc, na ekonomicznej karuzeli Trumpa. Amerykanów mdli od gwałtownych zwrotów na giełdzie. Wydaje się, iż gospodarka całego świata zależy od codziennie zmieniających się humorów jednej osoby na świecie. Wolny rynek nigdy nie był ”wolny”, wiadomo, ale w tej chwili mamy do czynienia z ekonomiczną autokracją w kraju, który lubi się uważać za najlepszy demokratyczny eksperyment w historii świata.
2 kwietnia miał przejść do historii jako „dzień wyzwolenia Ameryki”. Tak przynajmniej obwieścił Trump, samozwańczy wyzwoliciel opowiadając amerykańskiej gospodarki z ekonomicznej opresji innych krajów. Tego dnia weszły w życie arbitralnie obliczone cła na towary pochodzące z większości państw na świecie – wyjąwszy wrogów numer jeden Ameryki, bo ci są już od dawna objęci sankcjami. Trump zidentyfikował nowe zagrożenie – już nie sam deficyt USA, ale deficyt handlowy.
Większość objętych cłami państw postanowiło unikać gwałtownych reakcji; z szaleńcem trzeba postępować ostrożnie. Zamiast tego liderzy poszczególnych państw – począwszy od Wietnamu, Japonii, Korei Południowej i Włoch – zaczęli dobijać się do Waszyngtonu, prosząc o indywidualne negocjacje. W efekcie po niespełna dobie Trump postanowił zamrozić nowo wprowadzone cła na 90 dni i rozpocząć negocjacje z każdym krajem z osobna. „Całują mnie po stopach, błagając o rozmowę” – oświadczył z nieskrywaną satysfakcją.
Tylko Chiny stanęły okoniem, a Trump postanowił je ukarać. W chwili opublikowania tego tekstu amerykańskie cła na produkty z Chiny wynoszą 145 proc., a chińskie cła na import z USA – 125 proc. Dalej rozpoczynają się spory czysto akademickie, bo już na obecnym poziomie handel między dwiema największymi gospodarkami świata praktycznie nie funkcjonuje.
(Z ostatniej chwili: w sobotę 12 kwietnia spod 145-procentowego cła na towary z Chin wyjęto telefony i inną elektronikę. W poniedziałek 14 kwietnia Trump ogłasza, iż to nie żadne wykluczenie, a tylko przesunięcie niektórych towarów do innego koszyka, niebotyczne cła mają jeszcze wrócić. I tak to się kręci).
Co na to Amerykanie? Nagłe wahania na giełdzie są o tyle istotne, iż fundusze emerytalne dużej części Amerykanów są zwykle mieszanką akcji i obligacji; miliony Amerykanów wchodzą dziś na swoje konto emerytalne i widzą mniej pieniędzy. To sprawia, iż kilka osób zdecyduje się przejść w następnych sześciu miesiącach na emeryturę.
Drugą część systemu emerytalnego, która obejmuje wszystkich obywateli jest ubezpieczenie społeczne Social Security. Chociaż na razie comiesięczne wypłaty pozostają bez zmian, administracja Trumpa ponawia próby modyfikacji systemu. W zeszłym tygodniu zlikwidowano na przykład – i natychmiast przywrócono ze względu na masowe narzekania – możliwość kontaktowania się z systemem telefonicznie. Do tego, DOGE – departament efektywności Elona Muska – walczy z rzekomymi oszustwami w ramach systemu, tworząc listy Amerykanów, którym wypłaty się nie należą.
Rysuje się też konflikt między prezydentem a Rezerwą Federalną, czyli bankiem centralnym USA. Trump chce, żeby na znak dobrze funkcjonującej ekonomii bank obniżył stopy procentowe; Fed natomiast chce trzymać się rzeczywistości.
Na razie trudno ocenić jak celna karuzela wpływa na ceny w amerykańskich sklepach, bo dane z kwietnia będą dostępne dopiero za kilka tygodni. Wiadomo, iż klienci starają się kupić iPhony i telewizory już teraz, zanim ich ceny podskoczą o setki i tysiące dolarów wskutek wojny celnej z Chinami.
Oznaką kryzysu będzie moment, kiedy Amerykanie przestaną regularnie spłacać karty kredytowe i pożyczki zaciągnięte na dom czy samochód. Ludzie boją się oczywiście bezrobocia w przypadku spodziewanej recesji. Na razie widać, iż spada zainteresowanie turystyką; niektórzy zastanawiają się czy nie zrezygnować w tym roku z wakacji, i na razie nie robią rezerwacji.
Wskaźnik nastrojów konsumenckich, podawany przez Uniwersytet Michigan, znowu się obniżył. Dolar spada, stając się coraz mniej atrakcyjną walutą dla handlu międzynarodowego. Jest to związane z problemami których doświadcza rynek obligacji. Jedną trzecią amerykańskich obligacji trzyma zagranica, w tym Chiny, które, podobnie jak banki centralne części krajów, zaczynają te obligacje wyprzedawać. To wielka zmiana i dla USA istotne źródło ryzyka – znacznie większe niż wahania na giełdzie.
Póki co, nie widać, żeby produkcja miała wrócić do fabryk w USA. Część przemysłu farmaceutycznego rzeczywiście zamierza powrócić, ale takie giganty jak Apple nie są w stanie przenieść produkcji z powrotem do USA, bo, jak twierdzą, amerykańscy pracownicy wymagaliby zbyt wysokich wynagrodzeń. Apple zamierza kierować produkcję na Wietnam i Indie. Paradoksalnie, żaden amerykański pracownik nie będzie pracował przy taśmie i choćby teraz w Ameryce brakuje ludzi, którzy zgodzą się na pracę w fabrykach za niską płacę. Na pewno nie podniesie to poziomu życia Amerykanów bez wyższego wykształcenia.
Dlaczego więc Trump tak się upiera przy swoich cłach? Wiemy, iż chwalił to rozwiązanie jeszcze w latach 80., w czasach, gdy republikanie – choćby ci, którzy dziś popierają politykę prezydenta – byli wysokim cłom z gruntu przeciwni. Trudno znaleźć ekonomistę, który byłby za stosowaniem ceł jako strategii, ale w końcu udało się to Trumpowi – znalazł Petera Navarro, który dostarczył ekonomicznych pomysłów do tzw. Projektu 2025. Nie bez powodu Elon Musk, który w ostatnich tygodniach stracił miliardy, nazywa go „kretynem”.
Z pewnością nie jest tak, iż inne liczące się think tanki zgadzają się z polityką Navarro; zarówno American Enterprise Institute, jak i Cato Institute bardzo krytycznie odnoszą się do polityki ceł. Navarro jest ekonomistą z doktoratem z Harvardu; jest również autorem książki z 2011 roku: Death by China: Confronting the Dragon – A Global Call to Action. Wojna celna z Chinami – i tu republikanie dają się przekonać – jest walką polityczną z krajem, którego rozwój napawa obawą nie tylko republikanów, ale i demokratów. To po raz kolejny pokazuje z jaką „lewicą” mamy w Stanach do czynienia. Dochodzimy więc do paradoksu –rozpętana przez Trumpa wojna celna zyskuje poparcie części związków zawodowych w USA.
Większość ceł jest w tej chwili zawieszona, a nikomu w międzynarodowym handlu nie jest na rękę wojna celna z Chinami. Po pierwsze, obrywają mniejsze amerykańskie firmy, które nie mają wystarczająco dużo gotówki, żeby się zabezpieczyć. Po drugie, wycofanie się Stanów jako centrum handlu zagranicznego – mimo iż to USA najwięcej w globalizacji handlu zyskały –będzie przynosić kolejne skutki – kraje takie jak Brazylia czy Australia zaczną ściślej współpracować z Chinami.
Nie wspominając o tym, iż część ceł wprowadzonych wcześniej, przed „dniem wyzwolenia”, także daje się we znaki. Unia Europejska przez cały czas płaci Stanom 10 proc.; obowiązują także cła na aluminium i stal. Jedno jest pewne – niepewność nie sprzyja gospodarce, a oczekiwanie na recesję często przeradza się w recesję faktyczną.
Jeśli cła Trumpa faktycznie uderzą Amerykanów po kieszeni, choćby jego wyborcom trudno zaakceptować próbę utrzymania ulg podatkowych dla najbogatszych i firm oraz fakt, iż póki co administracja wydaje więcej pieniędzy, niż wydawano za Bidena.