
Władze Gdańska konsekwentnie i jakby z chorobliwym upodobaniem rozszerzają autorską listę osób godnych uhonorowania jako szczególnie wybitnych i zasłużonych dla miasta, choć są to zasługi niekoniecznie wartościowe dla jego polskich mieszkańców. W 2010 roku patronem jednego z tramwajów uczyniono Adolfa Butenanda, owszem, wybitnego biochemika i noblisty ale także… członka NSDAP (Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników), który osobiście i z własnej woli ślubował na wierność swojemu imiennikowi Adolfowi Hitlerowi. Dopiero po siedmiu latach promowania Butenanda zorientowano się, kim był z przekonań i tramwaj został pozbawiony nazistowskiego akcentu. Przy okazji wyszło na jaw, iż narodowy socjalista w 1994 roku otrzymał także tytuł doktora honoris causa Politechniki Gdańskiej. prawdopodobnie dziełem przypadku jest fakt, iż ówczesnym rektorem uczelni był Edmund Wittbrodt, późniejszy senator (do 2015 roku) Platformy Obywatelskiej nazywanej złośliwie acz nie bezzasadnie „Volksdeutsche Partei”.
W kontekście prohitlerowskich upodobań włodarzy grodu nad Motławą można by jeszcze wspomnieć Guntera Grassa, też noblisty tyle iż literackiego, a za Hitlera w służbie… Wafen-SS czyli Sił Zbrojnych Schutzstaffel – paramilitarnej formacji podległej ww. NSDAP i uznanej w 1946 za organizację zbrodniczą. To jednak temat na inną historię. Zwłaszcza, iż hołubienie Grassa przez gdańskie władze nie zostało przerwane tak jak w przypadku Butenanda, a i jego form jest znacznie więcej niż tylko tramwajowy patronat.
WYMOWNA METRYKA WSPÓŁPRACOWNIKA

Nową jakością w promowaniu osób o co najmniej dwuznacznej biografii jest sięgnięcie do gdańszczan z komunistyczną przeszłością w jej najgorszym, agenturalnym wymiarze. 11 grudnia 2020 roku, w szczytowym okresie internacjonalistycznego przekrętu zwanego pandemią, grupa zamaskowanych gdańskich notabli wzięła udział w uroczystym wpisaniu na jeden z gdańskich tramwajów personaliów Zbigniewa i Macieja Kosycarzy, określonych jako najbardziej znani gdańscy fotoreporterzy.
Problem w tym, iż starszy z nich Zbigniew (ojciec Macieja) już wcześniej znany był także jako współpracownik komunistycznych służb bezpieczeństwa od pierwszych lat ich istnienia, czyli Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, zwanego w uproszczeniu jako Urząd Bezpieczeństwa oraz – po przewerbowaniu w połowie 1948 roku – Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. W szeregach bezpieki wojskowej Z. Kosycarz posługiwał się pseudonimem „Halski”.

Licznych dokonań „znanego gdańskiego fotoreportera” jako szpicla uzbrojonego w aparat opisywał nie będę, ponieważ wystarczająco dokładnie udokumentowała je i opisała red. Anna Pisarska z portalu „Strefa Prestiżu”. Polecam gorąco lekturę jej tekstu zatytułowanego „Fotoreporter Zbigniew Kosycarz – naganiacz Halski”, gdyż to kawał dobrej, dziennikarsko profesjonalnej roboty. Krótki ale jakże dosadny fragment kwerendy dokonanej przez Autorkę: „Zbigniew Kosycarz był dla bezpieki naganiaczem. Jego kooperacja z Urzędem Bezpieczeństwa polegała na opisywaniu swoich kontaktów, robieniu zdjęć i przekazywaniu ich UB. Był za swoją pracę wynagradzany. Zachowały się zestawienia i kwoty wypłat”. Szkoda, iż propagandyści i akwizytorzy z mediów wybrzeżowych nie „pochylili się” nad tym tematem, wybierając – co gorsze – dalsze pompowanie kosycarzowego balona.
Przy okazji – nie sposób pominąć komentarzy pod tą i drugą publikacją red. Pisarskiej poświęconą „Halskiemu”. Owszem, dominują tutaj opinie pozytywne ale też nie brak takich, które świadczą o zupełnym zaślepieniu lub ogłupieniu korespondentów. „Gienek” np. stawia Autorce zarzut dlaczego nie napisała o Rajmundzie Kaczyńskim i jego willi na Żoliborzu. Dziwny zarzut w czasach, gdy organ Michnika vel Szechtera oraz jego popłuczyny nie działają bynajmniej w konspiracji. a do Żoliborza mają bliżej. Z kolei osoba przedstawiająca się jako Paweł Hryniewicz najpierw bezpodstawnie przypisuje Autorce kojarzenie Z. Kosycarza ze Służbą Bezpieczeństwa, a potem stwierdza, iż tenże był agentem II oddziału Sztabu Generalnego, czyli nie SB ale wywiadu.
Mamy zatem interesujący przykład wkomponowania bezpieki wojskowej do czegoś lepszego, może choćby patriotycznego i w prostej linii od Bolesława Chrobrego. Nie wiem, czy do świadomości tego korespondenta dotrze sygnał, iż bezpieka wojskowa była bardziej bezwzględna w swoich działaniach od SB, a ponadto ściślej związana ze służbami obcymi, nie tylko sowieckimi. Sztandarowy przykład personalny stanowi tutaj gen. Czesław Kiszczak, też z II Sztabu Generalnego WP i to w randze jego szefa. W swoim dossier miał owocną – oczywiście dla drugiej strony – współpracę z NRD-owską Stasi (skrót od Staatssicherheitsdienst, czyli Państwowej Służby Bezpieczeństwa) oraz – już po zjednoczeniu Niemiec – RFN-owską BND (skrót od Bundesnachrichtendienst, czyli Federalnej Służby Bezpieczeństwa). To nie kto inny, jak Kiszczak decydował, kogo z „opozycji demokratycznej” zaprosi do Magdalenki i komu powierzy firmowanie swoim nazwiskiem tworu o jakże umownej nazwie III Rzeczpospolita Polska.
ZASZCZYTÓW CIĄGLE ZA MAŁO?
Obydwaj Kosycarze oprócz tramwaju pod ich patronatem zostali uhonorowani także wieloma innymi wyróżnieniami, w tym tytułami Gdańszczanina Roku i Medalami Księcia Mściwoja II. Widocznie to nie satysfakcjonuje ich wielbicieli, bowiem dokładnie 17 września 2025 roku, akurat w rocznicę inwazji sowieckiej na Polskę na ścianie kamienicy przy ul. Podwale Staromiejskie 89 w centrum Gdańska odsłonięty został mural z podobiznami obydwu Kosycarzy, przy czym starszego z nich ulokowano na dalszym, jakby przymglonym planie.

To prawdopodobnie jedyny efekt protestów wielu gdańszczan przeciwko „ozdobieniu” budynku wizerunkiem jego byłych lokatorów. Nie pomogła publikacja w „Strefie Prestiżu” poświęcona tej skandalicznej sprawie, na nic zdała się również przesłana do tej redakcji odpowiedź zastępcy dyrektora gdańskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, której fragment brzmi następująco:
„W zasobie archiwalnym IPN istnieją dokumenty wskazujące na współpracę Zbigniewa Kosycarza z organami bezpieczeństwa PRL. W związku z tym negatywnie opiniuję możliwość jego upamiętnienia w przestrzeni publicznej.”
Co ciekawe, Pomorski Wojewódzki Konserwator Zabytków nie podzielił tego poglądu i zaakceptował mural na budynku w obrębie historycznego Starego Miasta. Swoją drogą, współczuję lokatorom sąsiadującej kamienicy, z okien której można oglądać to dzieło w maksymalnym powiększeniu. Zwłaszcza, iż łatwo o wrażenie jakby TW „Halski” za chwilę uwiecznił swoim aparatem co mamy na talerzu, z kim pijemy wódkę lub – co jeszcze gorsze – z kim wykonujemy czynności zwane intymnymi.
BARDZIEJ FOTOREJESTRATOR NIZ FOTOREPORTER
Osobiście powstrzymywałbym się przed określaniem Z. Kosycarza mianem fotoreportera, głównie z szacunku dla tej – niegdyś wyłącznie prasowej – specjalizacji. W latach 1980 – 1990 pełniłem obowiązki sekretarza redakcji najpierw w Tygodniku „Czas”, a po jego rozwiązaniu w Tygodniku „Wybrzeże”. Nie piszę „byłem sekretarzem redakcji” ponieważ tę funkcję przeznaczono – podobnie jak funkcje redaktora naczelnego i jego zastępców – dla tzw. nomenklatury partyjnej, czyli towarzyszy godnych najwyższego zaufania ze strony kierownictwa Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR) na poziomie co najmniej wojewódzkim. Za tak odpowiedzialną pracę partia nagradzała m.in. mieszkaniami otrzymywanymi w pierwszej kolejności i na atrakcyjnych warunkach oraz tzw. asygnatami na samochody po cenie fabrycznej, a więc też prawie jak za darmo. Przy okazji; w „Czasie” zaufanym partyjnie sekretarzem redakcji, zarazem moim bezpośrednim przełożonym był… Maciej Łopiński, w tej chwili wybitny działacz Prawa i Sprawiedliwości, m.in. szef kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego (odpowiadał za przygotowanie jego tragicznie przerwanej podróży do Katynia w 2010 roku ale sam tam nie poleciał) oraz wysoko nagradzany reprezentant PiS-owskiej władzy w najbogatszych spółkach z udziałami Skarbu Państwa, tj. KGHM Polska Miedź, PZU, Orlen i PKO BP.
Do moich kompetencji jako zastępcy sekretarza redakcji należało m.in. nadzorowanie i koordynacja pracy fotoreporterów, w tym zamawianie ilustracji współbrzmiących z treścią publikacji przygotowywanych do druku oraz proponowanie z mojej strony bądź ocena i akceptowanie tematów zgłaszanych jako samodzielne fotoreportaże. Dla mnie fotoreporter nigdy nie był lekceważonym „pstrykaczem” ale samodzielnym dziennikarzem uzbrojonym w aparat fotograficzny zamiast pióra lub maszyny do pisania. Niemal każde z fotoreporterskich zdjęć oprócz warstwy stricte informacyjnej zawierało jakieś głębsze przesłanie, tezę mniej lub bardziej ukrytą przed zakusami cenzorów. Dotyczy to zwłaszcza tzw. Karnawału Solidarności trwającego od sierpnia 1980 do grudnia 1981 roku. Album zatytułowany „Solidarność. Sierpień 1980” z osobistymi dedykacjami, jakie otrzymałem od jego autorów Ryszarda Wesołowskiego, Zbigniewa Trybka i Stanisława Ossowskiego dowodzi, iż dla fotoreporterów Tygodnika „Czas” byłem raczej partnerem wspólnie z nimi dążącym do osiągnięcia jak najlepszej formy publikacji w druku niż przełożonym, egzekwującym wyłącznie swoje koncepcje.
Niestety, choćby w takim kontekście Z. Kosycarza za fotoreportera we adekwatnym tego słowa znaczeniu uznać nie sposób. Był raczej fotorejestratorem lub fotografem dworskim uwieczniającym na swoich zdjęciach kolejnych PRL-owskich kacyków, z partyjnymi na czele. Zresztą, odwzajemniali mu się za te przysługi ze szczególną życzliwością. Potrafili choćby poczekać z rozpoczęciem jakiegoś plenum lub egzekutywy zanim „towarzysz Zbigniew” nie pojawi się w sali obrad, a i potem potulnie ustawiać się do pozowania, aby „mistrz” był zadowolony z ujęcia.
Sądzę, iż rola fotorejestratora była poniekąd wymuszona oczekiwaniami cywilnej i wojskowej bezpieki nadzorującej „Halskiego”. Jej funkcjonariuszy nie interesowały zdjęcia z jakimś publicystycznym czy reporterskim przesłaniem. Miały być maksymalnie czytelne i robione ze standardowej perspektywy, gdyż tylko to pozwalało łatwo zidentyfikować, a następnie rozpracować (włącznie z ewentualnym przewerbowaniem) wrogów ludu. Z. Kosycarz po prostu sumiennie wypełniał to, do czego sam się zobowiązał.
W latach 2008 – 2018 jako pracownik ówczesnego Zarządu Dróg i Zieleni w Gdańsku (głównie w charakterze Dyżurnego Inżyniera Miasta) w okresie świąteczno-noworocznym wraz z innymi koleżankami i kolegami otrzymywaliśmy w prezencie kolejne albumy Zbigniewa i Macieja Kosycarzy, zatytułowane jako „Niezwykłe zwykłe zdjęcia…” z dalszym podaniem konkretnych nazw dzielnic. Mam większość z wydanych dwunastu.
Niestety, na miano fotoreporterskich dzieł zupełnie nie zasługują, zwłaszcza w tej części którą wypełniają czarno-białe zdjęcia Z. Kosycarza. Statyczne, z dominacją ilustracji rozpoczętych, rozgrzebanych bądź uroczyście oddawanych do użytku inwestycji. Coś, jakby dziennik budowy z „przebitkami” w postaci wypadków komunikacyjnych, rozsypujących się budynków czy lokalnych festynów. W interesującym mnie szczególnie jako długoletniego mieszkańca tej części Gdańska albumie zatytułowanym „Niezwykłe zwykłe zdjęcia Oruni, Chełma i Siedlec” zabrakło Miejskiego Domu Kultury przy ul. Dworcowej z licznymi imprezami, jakie odbywały się w jego wnętrzach; od występów Zespołu Pieśni i Tańca „Gdańsk”, który do dzisiaj ma tu swoją siedzibę, poprzez słynne bale sylwestrowe aż po coroczne zjazdy Związku Ukraińców w Polsce z udziałem wysokich funkcjonariuszy ówczesnej władzy. Kapuś i komuch w jednym najwyraźniej szerokim łukiem omijał tak znaczące obiekty sakralne jak będący miejscem corocznych odpustów kościół Św. Wojciecha czy niewielki ale piękny kościół Św. Jana Bosko. Nie ma ich w rzecznym albumie choćby w ujęciu zewnętrznym, cóż dopiero mówić o wnętrzach z pięknymi, aktualnie usuniętymi lub zdewastowanymi ołtarzami. Być może cały swój talent i kunszt fotorejestratorora TW „Halski” wkładał w zdjęcia partyjnych kacyków oraz osób, którymi zainteresowana była bezpieka.
NIE MAMY PANA PŁASZCZA I CO PAN NAM ZROBI?
Fotograficzna spuścizna po Z. Kosycarzu liczy – tu wersje są różne – od 600 tysięcy do choćby miliona zdjęć. To ogromna liczba, zwłaszcza w odniesieniu do zdjęć wykonywanych nie na gigabajtowych nośnikach pamięci jak dzisiaj ale na kosztownych, zwykle importowanych filmach. Moi koledzy fotoreporterzy z „Czasu” i „Wybrzeża” musieli rozliczać się sumiennie z każdego pobranego filmu. Miało to też swoje dobre strony bowiem każde naciśnięcie spustu migawki wymagało sporej intuicji i dokonania szybkiej analizy czy to, co widać w obiektywie warte jest uwiecznienia. Z. Kosycarza takie ograniczenia nie obowiązywały. Stąd tak wiele fotograficznego chłamu w jego dorobku.
Ale z setek tysięcy zdjęć zawsze da się wybrać te kilka tysięcy, które można od biedy – choćby poprzez zaniżenie wymagań – opublikować i dobrze sprzedać. Zwłaszcza, gdy konkurencji praktycznie nie ma. I tu jest klucz do kosycarzowego biznesu, kontynuowanego po śmierci jego syna Macieja przez synową oraz wnuka. TW „Halski” jest jedynym znanym mi gdańskim fotoreporterem (miłościwie użyjmy tego określenia), który dostąpił przywileju przejęcia całego swojego archiwum po dawnym Gdańskim Wydawnictwie Prasowym. Z. Trybek, R. Wesołowski i S. Ossowski takiego szczęścia nie doświadczyli. Bazy ich fotografii, jakkolwiek wielokrotnie mniejsze – rzędu kilkunastu lub kilkudziesięciu tysięcy – niż Z. Kosycarza biły na głowę swoją zawartością i jakością to, co pozostało po tym ostatnim. Niestety, postąpiono z nimi dokładnie jak szatniarz w kultowym filmie Stanisława Barei pt. „Miś”, zacytowany w powyższym śródtytule.
SKOJARZENIA DALEKIE OD PRZYJEMNYCH
Z. Kosycarza na mojej dziennikarskiej drodze poznałem bliżej dwukrotnie ale ani razu nie były to kontakty z gatunku mile pamiętanych.
Zacznijmy od zdarzenia nieco lżejszego kalibru. Pod koniec lat 90-ych ubiegłego wieku zaproponowano mi funkcję kierownika działu ekonomiczno-morskiego w „Głosie Wybrzeża”. Dział był najliczniejszy, co w oczywisty sposób wymagało wytężonej pracy redakcyjnej nad dziesiątkami tekstów przynoszonych każdego dnia na moje biurko. Po kliku latach dowiedziałem się przypadkiem, iż kierownicza propozycja w „Głosie” miała na celu osłabienia mojej aktywności we współpracy z tygodnikiem '”Polityka”, wówczas największym pismem opiniotwórczym w całej Europie wschodniej. Ta kooperacja była solą w oku gdańskich władz ponieważ nie mieli żadnej kontroli nad tym, co i w jakim kontekście zamierzam napisać. Ten cyniczny manewr kadrowy przyniósł jednak skutki całkowicie odwrotne. Nie zaniedbując bowiem pracy w dziale miałem dostęp do informacji na temat wielu aferalnych spraw na Wybrzeżu, których opisanie w prasie lokalnej było niemożliwe, a na kierownictwo „Polityki” naciski i protesty lokalnych baronów partyjnych jakoś nie działały.
Wprawdzie gazeta codzienna to nie tygodnik ilustrowany ale wykorzystując swoje doświadczenia z „Czasu” i „Wybrzeża” starałem się zilustrować każdą poważniejszą publikację przynajmniej jednym zdjęciem, adekwatnym do jej treści. Nieprzypadkowo znawcy tematu mówią, iż każde dobrze zrobione zdjęcie jest w stanie zastąpić tysiąc słów, a przynajmniej łatwiej trafić do świadomości czytelnika, który ma nieuleczalną awersję do czytania.
Z tym większym zdenerwowaniem zauważyłem, iż w jednym tekście zaakceptowanym, zilustrowanym i skierowanym przeze mnie dzień wcześniej do druku znalazło się zdjęcie, którego wcześniej nie widziałem na oczy, a które zastąpiło moją propozycję.
Sprawcą i zarazem autorem tej „wrzutki” był Z. Kosycarz, który przekonał redaktora technicznego o konieczności dokonania podmiany. Jak później dowiedziałem się robił to notorycznie, pozbawiając swoich kolegów honorariów należnych tylko za zdjęcia opublikowane. Takie postępowanie uważam za wyjątkowo perfidną formę złodziejstwa, bowiem dla fotoreporterów oprócz samych pieniędzy równie ważna jest możliwość zachowania praw autorskich i powiększania udokumentowanego dorobku zawodowego.
Pozycja TW „Halskiego” w redakcji „Głosu Wybrzeża” była jednak tak mocna, iż nikt z personelu średniego i niższego stopnia, a czasami choćby ze ścisłego kierownictwa gazety nie odważył się kwestionować jego zachowań. Dokładnie z tego powodu nie zamierzałem interweniować u redaktora naczelnego. Przekazałem tylko „technicznemu”, iż jeżeli jeszcze raz Kosycarz wymieni zdjęcie z dostarczonych przeze mnie publikacji to rozsławię jego łajdactwo na całą Polskę. Ostrzeżenie zostało przekazane tam, gdzie trzeba, a jego odbiorca wiedział, iż nie rzucam słów na wiatr, zwłaszcza jako dziennikarz z dostępem do mediów centralnych. Mówiąc krótko – zadziałało aż do końca mojej pracy w „Głosie”;
Trudno wprawdzie w to uwierzyć, ale siedem lat wcześniej doświadczyłem jeszcze gorszego spotkania z fotorejestratorem przebranym za fotoreportera. W połowie listopada 1982 roku „Polityka” poprosiła mnie o wykonanie zdjęć z powrotu Lecha Wałęsy do jego mieszkania na gdańskiej Zaspie po półrocznych, mocno zakrapianych wczasach – tu bynajmniej nie żartuję – w Arłamowie. Tekst na ten temat miał przygotować red. Jacek Poprzeczko. Wyraziłem wątpliwość, czy jako przedstawiciela „reżimowej” prasy dopuszczą mnie choćby na odległość rzutu kamieniem do rodzinnego gniazda ikony „Solidarności”. Odpowiedzieli, iż wystarczy pokazanie legitymacji „Polityki”. Teraz, po latach i ujawnionych dokumentach z teczki TW „Bolka” rozumiem powody tej pewności.
Wtedy jednak w tłum ludzi otaczających słynny blok na Zaspie wchodziłem – co tu ukrywać – z duszą na ramieniu. Okazało się, iż niepotrzebnie. Legitymacja zadziałała. Asekurowany przez życzliwego stoczniowca przebrnąłem szczęśliwie przez wiwatujących ludzi mijając po drodze Z. Kosycarza. Trochę zdziwiło mnie, iż kieruje obiektyw aparatu w moją stronę. Wszak to nie ja byłem bohaterem wydarzenia.
Kosycarz pozostał na swoim, odległym miejscu przed budynkiem, ja dotarłem do mieszkania Wałęsów, gdzie wykonałem kilka standardowych zdjęć przywódcy „Solidarności” w gronie rodziny i najbliższych współpracowników. Swoją misję uznałem za zakończoną.
Niestety, było to przekonanie daleko przedwczesne. Przyjazd Wałęsy nastąpił – jak pamiętam – w niedzielę, a już w pierwszy dzień roboczy, czyli w poniedziałek zostałem wezwany do gabinetu Jerzego Ringera, redaktora naczelnego Tygodnika Wybrzeże, w którym byłem zatrudniony jako zastępca sekretarza redakcji. Naszej rozmowie przysłuchiwał się – bez jakichkolwiek wtrętów – tajemniczy osobnik, prawdopodobnie funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, a sam dialog przebiegał mniej więcej tak
– Proszę natychmiast przekazać film z domu Wałęsy na Zaspie!
– Jaki film?
– To nie czas na żarty. Mamy zdjęcia dokumentujące Pańską obecność w tamtym miejscu.
– Po pierwsze – film nie jest własnością wydawnictwa ale moją, prywatną. Po drugie – zdjęcia zamówione są przez inną redakcję niż „Wybrzeże”.
– Ma Pan czas na decyzję do jutra. jeżeli będzie odmowna straci Pan pracę w trybie natychmiastowym.
Miałem zatem kilkanaście godzin na przemyślenia. Pozornie na pierwszy rzut oka zawód elektronika z 13-letnim podówczas stażem pracy i tytułem inżyniera telekomunikacji pozwalał na znalezienie choćby bardziej opłacalnej pracy. Ale to były tylko pozory. Z tzw. wilczym biletem wydanym przez SB po mojej odmownej decyzji mógłbym nie znaleźć roboty choćby w charakterze nisko opłacanego kopacza rowów pod kable telekomunikacyjne.
A miałem w tym momencie na utrzymaniu żonę i dwójkę dzieci w wieku jednego i trzech lat. Na wsparcie ze strony prałata Henryka Jankowskiego czy – tym bardziej – Centralnej Agencji Wywiadowczej przerzucającej via Watykan miliony dolarów też nie mogłem liczyć, bo ta kasa omijała choćby prawdziwych opozycjonistów narodowości polskiej. A ja opozycjonistą nie byłem i być nie zamierzałem, ponieważ sterowanie „Solidarnością” przez żydokomunę (vide: Geremek, Michnik, Kuroń i im podobni) było mi znane aż nadto dobrze z okresu pracy w „Czasie”.
Z drugiej strony, wyczuwałem iż dla J. Ringera, a zwłaszcza dla anonimowego świadka naszej rozmowy same zdjęcia były mniej istotne niż możliwość uzyskania rzeczowego argumentu – konkretnie zdjęć – pozwalającego nie tyle przekonać, co zmusić mnie do pójścia w ślady TW „Halskiego”.
Nie byłem zainteresowany takim rozwiązaniem, choćby za cenę pożegnana z dziennikarstwem. Następnego dnia powiedziałem Ringerowi, iż rolka z filmem została obciążona spinaczami, a następnie wrzucona do kanalizacji w moim mieszkaniu na odległej Oruni. Klamka zapadła i wpadało tylko czekać na wypowiedzenie w trybie dyscyplinarnym.
O dziwo, nie doczekałem co przekonuje, iż teza w myśl której nie ma ludzi niezastąpionych, często przeczy faktom. W listopadzie 1982 roku Tygodnik 'Wybrzeże” dopiero raczkował jako nowy tytuł prasowy. Wśród osób, które byłyby w stanie podjąć się trudu profesjonalnej pracy nad jego sprawnym uruchomieniem i rozwojem wielkiego wyboru nie było. Zarówno redaktor naczelny pisma czyli Jerzy Ringer, jak i jego zastępczyni Grażyna Bral byli dziennikarzami telewizyjnymi, drugiego zastępcę Wiesława Kozyrę bardziej interesowało zajęcie komentatora niż redaktora, natomiast sekretarz redakcji Henryk Spigarski okazał się typową partyjną wrzutką na nomenklaturową funkcję o kompetencjach nie wykraczających poza poziom kierownika działu.
Byłem zatem dla „Wybrzeża” pracownikiem niezbędnym, na wagę cotygodniowego zaplanowania, opracowania i wysłania do druku kilkudziesięciu publikacji przygotowanych wcześniej przez kierowników działów. Z pracy w „Wybrzeżu” odszedłem wtedy kiedy tego chciałem ja, a nie funkcjonariusz bezpieki korzystający z usług swojego agenta.
Niestety, obawiam się, iż to była jedna z nielicznych porażek „fotoreportera” uwiecznionego w tej chwili na kamienicy przy ul. Podwale Staromiejskie 89. Jego ofiary z racji upływu czasu choćby nie mają możliwości ujawnienia skali krzywd, jakich doznali za sprawą TW „Halskiego” – kapusia z aparatem fotograficznym,
Red. Anna Pisarska z portalu „Strefa Prestiżu” nie może zrozumieć intencji, jakie kierują władzami Gdańska w kreowaniu takich „bohaterów” jak Z. Kosycarz. Wyrażę zatem swój pogląd w tej kwestii. Nie jest w osobistym interesie władz Gdańska uhonorowanie nazwami ulic, napisami na tramwajach czy muralami na kamienicach ludzi przyzwoitych i kompetentnych, a przy tym zasłużonych dla miasta. Prezydent Aleksandra Dulkiewicz wraz z najbliższymi współpracownikami raczej nie spełnia każdego z tych warunków łącznie. Po co zatem zamykać sobie furtkę do uwiecznienia w przyszłości swojego nazwiska w przestrzeni publicznej z powodów tak „błahych” jak nienaganna biografia? W tym szaleństwie jest metoda.
Henryk Jezierski
Zdjęcia:
Autor i domeny publiczne
(26.11.2025)

















