
O tym, jak państwo zamienia absurd w wartość, a wanny w relikwie
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie (czyli tak zwany klocek Trzaskowskiego) kupiło za ponad pół miliona złotych „dzieło” Sary Lucas pt. Rzymianie. To się nazywa „instalacja”: dwie stare wanny, parę betonowych butów i naciągnięte rajstopy. Kurator pisze, iż to „konfrontacja kobiecości i męskości”, „dekadencka orgia lub pole walki”, „dialog ciała z materią”. Czyli typowy opis: zero treści, maksimum urzędniczej poetyki. Bełkot.
Problem nie w tym, iż ktoś prywatnie kupuje taki badziew. Niech kupuje. Ludzie wydają więcej na NFT, koty z porcelany i telefony z limitowanej serii. Problem w tym, iż to robi państwo — za cudze pieniądze. Za pieniądze ludzi, którzy widzą w tym nie „dzieło”, lecz kpiny z rozumu i dobrego smaku.
Sztuka jako sakrament urzędnika
W sztuce klasycznej wartość tworzyły rzadkość, kunszt i unikatowy talent autora. W sztuce nowoczesnej wartość tworzy pieczątka instytucji. Nie wanny są tu warte pół miliona, tylko akt uznania, iż to „ważna praca”. Nie kupiono przedmiotu, tylko prawo do udawania, iż to coś więcej niż przedmiot.
To nie rynek — to rytuał. Nie ekonomia — tylko liturgia absurdu. Mamy religię bez Boga, w której świętość nadaje nie talent, lecz urzędnik. A publiczne pieniądze pełnią w niej funkcję ofiary.
Państwo jako sponsor gustu mniejszości
Państwowe muzea nie kierują się gustem społeczeństwa, tylko gustem środowiska. Kiedyś mecenat państwowy wspierał sztukę narodową. Potem — socrealizm. Dziś wspiera sztukę „krytyczną” i „tożsamościową”. Zawsze chodzi o to samo: by obywatel płacił za cudzą ideologię estetyczną.
To nie jest już sztuka dla ludzi — to ideologiczna autoprodukcja znaczeń dla zamkniętego kręgu wtajemniczonych. Kuratorzy, artyści i instytucje tworzą zamknięty obieg, w którym wszystko legitymizuje się nawzajem. Kurator kupuje, artysta wystawia, muzeum chwali, recenzent powtarza. A podatnik — płaci miliony, niepytany o zdanie. A to są przecież zwykłe treblinki z „Nie lubię poniedziałku”!
Rynek wolny vs. rynek sakralny
Na wolnym rynku wartość sprawdza się przez gotowość zapłaty. Na rynku sztuki współczesnej — przez gotowość urzędnika do zapłaty cudzymi pieniędzmi. To już nie rynek, tylko państwowa giełda symboli. Im mniej zrozumiałe dzieło, tym lepiej — bo nikt nie może zapytać o sens, a więc i o cenę. Sztuka nowoczesna to barejowski „Miś” w wersji galeryjnej.
Jeśli dzieło ma wartość — niech się obroni samo. Niech znajdzie prywatnego kolekcjonera, który zapłaci z własnej kieszeni i niech to potem ewentualnie wystawi, zarabiając na biletach. Jednak finansowanie tego z podatków to przymus uczestnictwa w cudzej wierze. To jak nakaz kupienia wszystkim różańca albo tęczowej flagi — w zależności od tego, kto akurat siedzi w ministerstwie kultury.
Pralnia brudnych pieniędzy
Rynek sztuki od dawna jest idealnym narzędziem prania pieniędzy. Bo nie istnieje w miarę obiektywny sposób wyceny. Można kupić dzieło za milion, sprzedać znajomemu za dwa, wykazać „zysk kapitałowy” — i wszystko gra. Nikt nie zapyta, dlaczego betonowy but wart jest tyle, co mieszkanie.
Jak baca sprzeda psa za milion i kupi dwa koty po pół miliona, to każdy głupi zauważy, iż to podejrzane. Jednak jak to będzie instalacja wypchanych kotów i psów w dziwnych pozach, to nikt się nie przyczepi.
W wersji państwowej wygląda to subtelniej. Urzędnik kupuje „ważne dzieło”, artysta i galeria dostają pieniądze podatnika, kurator pisze bełkotliwą laudację o „transgresji ciała i władzy”. Wszyscy zadowoleni, wszyscy czyści. To obieg samooczyszczający — moralny, finansowy i symboliczny zarazem. Nie tylko pralnia w sensie karnym, lecz pralnia znaczeń: z pieniędzy robi się prestiż, z prestiżu — ideologię, a z ideologii — rozgrzeszenie. A wszystko po to, by okraść głupiego podatnika.
Sztuka wolna, nie przymusowa
To, co kupiono, można odtworzyć w garażu za 300 zł. Jednak nie wolno, bo nie masz certyfikatu. Nie masz „aury autentyczności”. A przecież to właśnie aura, nie forma, została tu sprzedana.
Sztuka nowoczesna dawno zrezygnowała z piękna i prawdy. Został tylko podpis i grant. Niech więc nikt nie wmawia podatnikom, iż finansowanie takich rzeczy to „inwestycja w kulturę”. To inwestycja w system, który ordynarnie okrada obywateli.
Sztuka jest wolna tylko wtedy, gdy artysta ryzykuje sobą i swoim dziełem, nie cudzym portfelem. Kiedy ryzykuje cudzymi pieniędzmi — to nie sztuka, to zorganizowany system grabieży. Kupowanie „Rzymian” za publiczne środki nie rozwija kultury — tylko pierze pieniądze, i to podwójnie: w sensie kryminalnym i symbolicznym. Z pieniędzy robi „wartość”, z absurdu „znaczenie”, z wydatku — „akt oświecenia”.
Państwo — nie mecenat, ale złodziej
Państwo, które zamienia wannę w relikwię, nie finansuje sztuki. Ono po prostu nas okrada. A urzędnicy, którzy wydają publiczne pieniądze na takie „dzieła”, powinni być traktowani tak samo, jak każdy złodziej, który defrauduje miliony.
Niemniej tak się nie stanie, bo ty obywatelu się na to godzisz, głosujesz na tych, którzy cię okradają, więc na to zasłużyłeś. To przekręt, który bazuje na twojej głupocie.
Grzegorz GPS Świderski
]]>https://t.me/KanalBlogeraGPS]]>
]]>https://Twitter.com/gps65]]>













![Karta Rodziny Mundurowej wkracza do Sejmu. Frysztak: nic nie stoi na przeszkodzie, by poszerzać grono uprawnionych [WYWIAD]](https://cdn.defence24.pl/2025/11/05/800x450px/0Yt7M1tzNYllfs9JACKlyaCkRybQn0D6JoxRbblo.voli.webp)



