Rodzicielstwo nie jest nieznośne. Uprzykrza je liberalne wychowanie

pch24.pl 10 hours ago

O dzieciach mówi się dziś wiele. Paradoksalnie – bo przecież młode pokolenia są mniej liczne niż kiedykolwiek. Dzietność spadła w Polsce drastycznie. Znajduje się na najniższym poziomie od czasów drugiej wojny światowej. Tylko w kilku krajach globu rodzice witają każdego roku na świecie tak kilka pociech, jak nad Wisłą. A jednak: w mediach społecznościowych, na portalach informacyjnych, w rozmowach – wszędzie dowody zmęczenia rodzicielstwem. Zupełnie tak, jak gdyby stało się ono bardziej wymagające niż wcześniej. Takiemu odbiorowi życia rodzinnego sprzyja w olbrzymiej mierze liberalne wychowanie. Nie służy ono młodym, a społeczeństwo skutecznie zniechęca do powiększania rodzin.

Z dziećmi nic nie da się zrobić! Ani posprzątać w domu, ani wyjść na zewnątrz… O wakacjach mowy nie ma w ogóle. Wyjście do restauracji również odpada, a rodzice muszą osobno chodzić na Mszę świętą, by znaleźć choć moment na skupienie przy jednoczesnej opiece nad maluchami… Niektórzy tak właśnie postrzegają los rodziców: jak gdyby zupełnie uziemionych i na każdym kroku dostosowanych do zmiennych nastrojów dzieci.

Lektura lamentów, jakimi – a jakże – raczyła nas w minione wakacje prasa głównego ścieku, dobrze obrazuje to podejście. Rodzice, czytając na dużych portalach medialnych wspomnienia z wakacji z dziećmi, mogli poczuć się jak wojownicy w jakiejś nieziemskiej, skazanej na porażkę bitwie.

„Opieka nad dziećmi to trud, pot i łzy”, czytamy w artykule ONET-u, opisującym przekonania 32-letniej „Pani Darii”. Bohaterka przedstawiona została jako… młoda żona, która wciąż decyzję o macierzyństwie odkłada na później.

„Podziwiam moją siostrę za cierpliwość. Nie wiem, jak ona to robi, iż nie wybucha, gdy np. młodszy syn strąca miskę z makaronem na podłogę, a starszy w tym czasie płacze, bo chce jeździć na rowerze, a nie jeść obiad. Oszaleć można, ale ona daje radę”, mówiła rozmówczyni Onetu.

To żaden wyjątek. Podobnych wyznań w internecie mnóstwo. A przecież jeszcze niedawno wychowywanie kilkorga dzieci było zupełnie nierzadkim zajęciem. W latach 80-tych współczynnik urodzeń w kraju przekraczał kryterium zastępowalności pokoleń. Dzieci mniej – a dowodów frustracji nimi wszędzie mnóstwo. Czyżby rodzicielstwo rzeczywiście było dziś tak znojne i bardzo wymagające, gdy urodzeń jest jak na lekarstwo?

Konsekwencje wychowania liberalnego

Prasowe opisy niechęci do rodzicielstwa wzbudzają z reguły olbrzymie emocje. Antynatalistyczne artykuły, tak jak restauracje wypraszające rodziny z dziećmi, oburzają wielu, którzy widzą w nich przykład niechęci do najmłodszych i niezdolności do akceptacji dziecięcej natury.

Za wylewającymi się zewsząd przykładami niechęci do rodzicielstwa stoi coś więcej niż wygodnictwo. Sporą część odpowiedzialności za zniecierpliwienie dziećmi trzeba przypisać niedomaganiom współczesnego wychowania, w którym dominuje liberalne podejście i brak wymagań. Niedostatek należytego przygotowania młodych do uczestnictwa w interakcjach społecznych to pokłosie tych realiów. Rodzicielstwo, mimo oczywistego trudu, jaki ze sobą niesie, nie jest nieznośne. Tym, co przelewa czarę goryczy w tym doświadczeniu – poza szczególnymi przypadkami – jest wychowanie pozbawione dyscypliny i wymagań.

Trzeźwo zwracał na ten fakt uwagę najsłynniejszy w tej chwili psycholog, dr Jordan Peterson. Kanadyjski myśliciel w swojej bestsellerowej książce „12 zasad dla życia” stwierdzał, iż jednym z powodów, dla których ludzie są coraz bardziej niechętni rodzicielstwu, jest porzucenie dyscypliny w procesie wychowawczym. W konsekwencji, zdaniem Petersona, dzieci uczy się, iż zawsze mają przewagę nad otoczeniem, oraz iż przez antyspołeczne i uciążliwe zachowania są w stanie osiągnąć ustępstwa.

Trudno odmówić tej uwadze słuszności. Dzieci coraz wyraźniej „nie pasują” do świata dorosłych, ponieważ rodzice rezygnują ze wskazywania im adekwatnych postaw oraz kontroli ich zachowania, gdy braki dojrzałości dają o sobie znać. Świadomość odpowiedzialności za dziecko i to, jakie utrwali w sobie nawyki, zastępuje promocja braku ingerencji.

Skutek może być wyłącznie fatalny. Najmłodszym odbiera się to, czego potrzebują, by dojrzewać – jasnej oceny ich postępowania. Tym samym dzieci pozbawia się pouczenia o tym, jakie zachowania są społecznie akceptowane, a jakie szkodliwe i irytujące. Albo gorzej: daje się dzieciom odczuć, iż na tych ostatnich wcale się nie traci.

Skoro dorośli wpojenie zasad zachowania w społeczeństwie odkładają na wieczne „później”, to co zostaje? Wyłącznie rosnący dystans między nimi a młodymi i malejąca cierpliwość do wiecznego znoszenia kapryśnych malców.

Gdzież widać ten problem wyraźniej niż w kościołach? Dzieci przeszkadzają innym, a same nie uczą się absolutnie niczego, dokazując podczas obrzędów. Co niedzielę spotkamy w świątyniach rodziców ignorujących wybryki swoich pociech. Dziecko hałasuje, rozmawia, szarpie ławkę, biega – bez żadnej reakcji. Komu służy takie stan rzeczy? Malcy nie korzystają z tak spędzonego czasu w świątyni, a wszystkim wokół przeszkadzają. Bez odpowiedniego poprowadzenia przez rodziców w sytuacjach społecznych dzieci po prostu nie potrafią zachowywać się z sensem. To oczywiste.

Tym samym liberalne wychowanie sprawia, iż światy dorosłych i dzieci coraz trudniej łączyć. Przekraczanie granic nie spotyka się z karą, przez co wprowadzanie podopiecznych w poważniejsze interakcje staje się destruktywne. To strata bardzo poważna… I to nie dla dorosłych. Przede wszystkim tracą najmłodsi, którym odbiera się kluczową pomoc wychowawczą. Dawniej młodzi musieli trzymać się ram i liczyć z zasadami dyscypliny… Jednak dzięki temu mogli czerpać pełnymi garściami z uczestnictwa w przedsięwzięciach dorosłych.

Dziś dzieci mają choćby dedykowane im Msze święte oraz w ogóle własny świat, oderwany od powagi. Nie wymagamy dostosowania się do reguł, więc utrzymujemy młodych w dziecinności, byle nie zakłócali nam spokoju, gdy zajmujemy się czymś ważnym. A potem dziwimy się, widząc rosnące rozwarstwienie między pokoleniami, aż do poziomu zauważalnej niechęci.

Decyzje o bezdzietności i wykluczeniu „pociech” z przestrzeni wspólnej są w rzeczywistości często ucieczką nie tyle przed samymi dziećmi – a modelem wychowawczym, w którym dziecku pozwala się dręczyć wszystkich wokoło, zamiast wpajać mu adekwatne zachowania.

Gdy rodzic wyrzeka się odpowiedzialności

Stronienie od odpowiedzialnego kierowania rozwojem dziecka niektórzy chcą przedstawić dziś jako zaletę. Przyjęcie „towarzyszącej” roli opiekunów wspierają nurty wychowania „antyautorytarnego”. Entuzjaści tego podejścia propagują zmianę natury relacji między dzieckiem a rodzicem. Wychowawcy mają stanąć raczej w tle i skupić się na organizacji środowiska rozwoju, bez zdecydowanej ingerencji w dojrzewanie podopiecznych. Wybór postaw i kolejnych kroków na życiowej ścieżce ma należeć wyłącznie do dzieci. Na gruncie szkolnym zwolennicy tych wizji proponują przebudowę edukacji tak, aby dać podopiecznym swobodę w doborze przedmiotów i sposobów nauki.

Jednym z odłamów takiego spojrzenia na wychowanie jest „antypedagogika” – nurt, który otwarcie sprzeciwia się świadomemu kształtowaniu młodych.

„Dorośli nie potrafią ujrzeć dzieci jako odpowiedzialnych i decydujących o sobie ludzi. Akceptują społeczną normę twierdzącą, iż to dorośli są odpowiedzialni za dzieci. Pozwalają, aby w relacji z dziećmi paraliżowało ich natrętne poczucie odpowiedzialności za nie – takie jest stanowisko pedagogiki. Natomiast antypedagogika odrzuca paraliżujące poczucie odpowiedzialności za dzieci, przyjmując nowy rodzaj odpowiedzialności: szanuję prawo do samostanowienia i odpowiedzialności za siebie młodych ludzi i czuję się odpowiedzialny wobec tego prawa”, pisał twórca „antypedagogiki” Ekkehard von Braunmühl.

Takie przekonania wystarczają, by wizytę z dziećmi w świątyni uczynić nieznośną, a w restauratorach wzbudzać marzenie, by ich placówka stała się „przestrzenią wolną od dzieci”. Wszak „odpowiedzialność”, o jakiej pisał von Braunmühl, w gruncie rzeczy może być sprawowana jedynie przez dorosłych. By dzieci zachowywały się dojrzale, potrzebują zdrowej kontroli – takiej, która nie niszczy samodzielności, ale nie pozwala również na utrwalanie antyspołecznych wzorców.

Pozbawiając dzieci takiego wsparcia, krzywdę wyrządza się przede wszystkim młodym. Tracą oni okazję do korzystania z kluczowego narzędzia, jakim jest wychowanie przez uczestnictwo. Polega ono na powierzaniu dziecku aktywnej roli w przedsięwzięciach społecznych, obowiązkach rodzinnych, zajęciach rodziców. To doskonały sposób na wprowadzanie w świat dorosłości. Wymaga on jednak stałej pomocy rodzica w kierunkowaniu zachowania, tak by nie było ono paraliżujące czy destruktywne. To by przecież niczego nie uczyło.

Liberalne modele wychowania skutecznie przeciwdziałają sięganiu po to narzędzie. Wspólne przedsięwzięcia z dziećmi czynią niemożliwymi do przeprowadzenia, frustrującymi i pozbawionymi edukacyjnej wartości. Pod pozorem akceptacji dla dziecięcej natury pozbawia się młodych narzędzi do jej doskonalenia. Co otrzymujemy w zamian? euforia z odejścia od rzekomego „autorytaryzmu” w wychowaniu. Możemy poklepać się po plecach. Kolejna uciśniona grupa doznała zbawiennej emancypacji. Teraz pozostaje już tylko odseparować nieznośne, „wyzwolone” dzieci od towarzystwa dorosłych. A niskie wskaźniki urodzeń wiązać z niedostatkami ekonomicznymi.

Filip Adamus

Read Entire Article