Międzynarodowa konferencja odbyta w osławionym Monachium obudziła stare demony.
Zastępca cudem ocalałego w zamachu - zorganizowanym przez politycznych przeciwników - prezydenta Trumpa zarzucił władającym Unią komisarzom i elitom rządzącym europejskich państw sowietyzację kontynentu. Zarzucił arbitralne rządy, wprowadzanie ustroju autorytarnego, bezczelne odrzucenie mechanizmu demokratycznych wyborów, polityczną cenzurę w mediach, prześladowania religijne i umyślne działanie na szkodę własnych obywateli: narzucanie ogółowi szkodliwej społecznie ideologii oraz wspieranie niszczącej spokój i bezpieczeństwo publiczne imigracji z państw Południa. Oczywiście, wzbudził tą wypowiedzią agresję eurokratów, których totalitarne zapędy nazwał po imieniu i wywołał lawinę oburzonych zapewnień, iż Europa jest źrenicą wolności, jutrzenką swobody i najlepszym ze światów, opartym na współrządach ludu i praw.
Natomiast w chwilę po tych ognistych filipikach o powszechnej w Europie wolności, na trybunę wylazł... nie żaden lider państwa, ani międzynarodowej organizacji, tylko zaproszony nie wiadomo przez kogo i po co... burmistrz miasta stołecznego Warszawy, a chwilowo kandydat w polskich wyborach prezydenckich. Który w dodatku złożył triumfalny meldunek...
Złożył meldunek, iż skrytykowany przez Vance'a, antydemokratyczny, antyobywatelski i antynarodowy euroreżim właśnie odzyskał władzę nad Polską. Że demokratyczne odruchy społeczeństwa udało się skutecznie stłumić, a "populistyczny" rząd obalić przy pomocy zakulisowych działań lobbystów i aktywistów, skupionych w "pozarządowych" organizacjach, oraz przy pomocy buntu przeciw władzom centralnym, podniesionego przez zagrożone w swoich interesach kliki lokalnych, partyjnych baronów, przyspawane od lat do samorządowych stołków.. Że w kraju realizowane są właśnie czystki mające zapobiec przyszłemu powrotowi do władzy "partii antysystemowych", czyli opartych na wypełnianiu oczekiwań wyborców - ale w całkowitym zawłaszczeniu i podporządkowaniu sądownictwa (politycznie niezależnego przecież z samej definicji trójpodziału władz!) przeszkadzają reżimowi resztki instytucji demokratycznych. W postaci prezydenckiego weta. Że do domknięcia systemu i całkowitego podporządkowania kraju potrzebna będzie jeszcze jego osobista wygrana w wyborach prezydenckich. A ponieważ do wygranej w wyborach bardzo, ale to bardzo pomagają działania "organizacji pozarządowych"... to tak między wierszami przydałyby się jakieś fundusze, co najmniej w wysokości świeżo odciętego przez tych cholernych Jankesów finansowania z USAID. Bo inaczej z wygranej nici i motłoch zacznie sam rządzić i wybierać liderów. A tego by przecież nikt po tej stronie oceanu nie chciał.