Internees. Oppositionists tell of the horror of December 13, 1981

pch24.pl 5 hours ago

Bernard Bujwicki – przewodniczący Komitetu Założycielskiego „Solidarność” w PZRW Wodrol Białystok, delegat Regionu Białystok na I Krajowy Zjazd Delegatów Solidarności. W ośrodkach internowania w Białymstoku, Suwałkach i Kwidzynie był więziony pięć ciemnych miesięcy, które na zawsze wryły się w jego pamięć. Antoni Stolarski – jeden z założycieli zakładowego związku „S” w Instalu Białystok i członek zarządu białostockiego regionu NSZZ „Solidarność”. W ośrodkach w Białymstoku i Suwałkach był internowany przez długich 88 dni.

Była późna noc 12 grudnia 1981 roku. Białystok spał, ale nie cały. Po mieście kręciły się milicyjne „suki”. W niektórych mieszkaniach na terenie blokowisk, od zapalonych „na maksa” żyrandoli świeciły okna. Tak było m.in. w mieszkaniu państwa Bujwickich. Niespodziewanie ktoś zapukał do ich drzwi. Pierwszy zareagował Bernard ojciec rodziny.

– Stanąłem w korytarzu. Choć domyślałem się kto nas niepokoi o tak później porze, to jednak zapytałem grzecznie „Kto tam?”. Zza drzwi odpowiedziano mi spokojnie: „Musimy z panem porozmawiać”. Rzuciłem szybko: „Na rozmowy jest dzień. Przyjdźcie rano”. Nieproszeni goście nie dawali się jednak spławić: „Musimy rozmawiać teraz. Otwierać! Niech pan otworzy, bo inaczej wywarzymy drzwi”. Tym razem głos intruza, który wydawał mi rozkazy, był wyraźnie podniesiony – tak początek nocnej wizyty panów z SB relacjonuje Bernard Bujwicki.

Pan Bernard nie otworzył drzwi i zaraz potem chyba wszyscy w całym bloku usłyszeli pierwsze uderzenie łomem w betonową ścianę, przylegającą do drewnianej futryny. Kolejne uderzenia były bardziej celne. Słychać było jak z futryny rwane są kawałki drewna. Ten okropny hałas obudził dwoje małych dzieci państwa Bujwickich.

Mój mały synek Dawid wybuchną płaczem, a córka Lila wołała głośno „Bandyci, bandyci”. I przytulała się do mnie. Żona widząc, iż SB-ecy zaraz wyłamią drzwi i wejdą, prosiła mnie abym nie stawił oporu, bo nas pobiją. Uznałem, iż jej rada jest dobra i odłożyłem toporek do mięsa, który wcześniej wziąłem z kuchni. Za chwilę zamki puściły, drzwi otworzyły się z hukiem. Do naszego mieszkania weszli komuniści. Trzech było ubranych w cywilne ciuchy, a czwarty miał na sobie mundur MO – tak Bernard Bujwicki relacjonuje wydarzenia tamtej grudniowej nocy.

Opozycjoniście oznajmiono, iż jest wezwany na komendę MO i jeżeli nie pójdzie z milicjantami dobrowolnie, to będą oni zmuszeni użyć siły. – Odpowiedziałem, iż to co robią jest bezprawnym najściem, pogwałceniem wolności osobistej i uczynię wszystko żeby osoby, które się tego bezprawia dopuściły, zostały ukarane. Dałem też SB-ekom do wiadomości, iż dobrowolnie z nimi nigdzie nie pójdę. Wiedziałem, iż tak czy owak zaraz znajdę się w radiowozie, a na podwórzu był ostry mróz, dlatego włożyłem ciepłą czapę i kożuch. Przestępcy chwycili mnie za boki tego kożucha, podnieśli, ustawili w pozycji poziomej, twarzą do dołu i zaczęli nieść. Zanim dotaszczyli mnie do „suki” mój kożuch nie posiadał już żadnego guzika. Wrzucili mnie do samochodu jak worek kartofli. Taki był początek mojego internowania – opowiada pan Bernard, który wówczas liczył sobie 35 lat.

Podobnie niemiłe wspomnienia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku ma Antoni Stolarski. – Tego grudnia była sroga zima. W nocy z 12 na 13 do naszego mieszkania w bloku na osiedlu Białostoczek, zapukała milicja. Kazałem żonie, żeby nie otwierała drzwi i powiedziała im, iż nie ma mnie w domu. Najpierw chyba w to uwierzyli i jakieś pół godziny był spokój. Jednak później znów zaczęli się dobijać. Żona mówi do nich „Mąż wyjechał”. A oni już wtedy nie dali się tak zbyć i zaczęli łomem wyważać drzwi. Wówczas na świecie był już nasz pierwszy syn, który miał wtedy tylko nieco ponad rok. Pomyślałem, iż jak wyważą drzwi, i mnie zabiorą to w domu będzie bardzo zimno i on może zachorować, dlatego otworzyłem. Przymusili mnie żebym się ubrał i zabrano na komendę wojewódzką – wspomina Antoni Stolarski.

Pierwszy przystanek

Bujnickiego również dostarczono do Komendy Wojewódzkiej MO w Białymstoku. Tej nocy ruch tam był „jak na Marszałkowskiej”. Pod budynek ciągle podjeżdżały radiowozy, dowożąc kolejnych internowanych opozycjonistów. – Gdy mnie wprowadzono na długi korytarz piwnicy komendy, był on wypełniony kolegami i koleżankami z Solidarności. W większości stali oni w milczeniu, tylko niektórzy coś do siebie szeptali. Wszyscy byliśmy pełni niepokoju o to, co będzie dalej. Wielu było załamanych, ale we mnie tego nie było, postanowiłem podnieść współtowarzyszy niedoli na duchu i powiedziałem głośno „Słuchajcie, to nic, iż tu jesteśmy i tak nas nie pokonają. Przyjdzie czas, iż zwyciężymy”. Ludzie się ożywili. Zaczęliśmy wzajemnie padać sobie w ramiona i ściskać dłonie. Zniknęły gdzieś różnice zdań i wszystko to, co jeszcze tak niedawno nas dzieliło. W tej chwili byliśmy razem, byliśmy jednością – wspomina ze wzruszeniem Bernard Bujwicki.

Gdy atmosfera nieco ostygła, pana Bernarda zaprowadzono do jednego z gabinetów. Kazano mu usiąść przy biurku. Jeden z oficerów SB położył przed nim dokument, którym była słynna „decyzja o internowaniu”. „Podpisz to” oficer powiedział rozkazującym tonem głosu. Doświadczony opozycjonista od razu postanowił sobie, w duchu, iż nie podpisze, ale chcąc zdobyć czas, na to aby wymyślić jakąś subtelną formę odmowy, poprosił oficera o szklankę wody. Ten kazał, milicjantowi stojącemu przy drzwiach, tę prośbę spełnić. Bernard zaspokoił wprawdzie pragnienie, ale w tym czasie nic subtelnego nie wymyślił. Znów poprosił o szklankę wody i sytuacja powtórzyła się. Za trzecim razem zażądał kolejnej szklanki. Widać było, iż cierpliwość oficera prawie się wyczerpała, jednak powstrzymał wybuch agresji i znów wydał polecenie milicjantowi.

Jak to ludzie czasem mawiają, „do trzech razy sztuka”. – Nic nie wymyśliłem, a zwykłe powiedzenie „nie podpiszę”, wydało mi się głęboko niewystarczające, żeby wyrazić nim mój ogromny sprzeciw wobec tego, co komuniści z nami tej nocy wyrabiali. Chlusnąłem więc wodą ze szklanki na decyzję o internowaniu. Milicjant stojący przy drzwiach, sięgając po gumowa pałę i zaczął mnie wyzywać od najgorszych. Oficer SB, najwyraźniej przygotowany na taki przebieg sprawy, spokojnym głosem powstrzymał podwładnego i kazał mu odprowadzić mnie do celi – opowiada z wypiekami na twarzy jeden z liderów białostockiej Solidarności.

W kazamatach

Po nocy spędzonej w piwnicy Komendy Wojewódzkiej MO, internowanych przewieziono radiowozami do aresztu na ulicy Kopernika. Budynek ten ma złą sławę. Wzniosły go władze carskie i tam maltretowały polskich patriotów. Podczas II wojny światowej, najpierw krwawo panowała w nim NKWD, później Gestapo, a po wojnie UB.

Internowanych przeprowadzano z „suk” do aresztu przez szpaler złożony z uzbrojonych po zęby milicjantów i zomowców, trzymających w rękach gotowe do użycia pałki, a na smyczach rozwścieczone psy. Wszystko to aby zastraszyć internowanych.

Przyjmowano nas do tego więzienia jak kryminalistów. Trzeba było przejść wszystkie upokarzające procedury. Całe szczęście, iż nie umieszczono nas w celach razem z kryminalistami. Siedzieliśmy we własnym Solidarnościowym gronie. Cele były czteroosobowe. W naszej celi przy ścianach stały dwie piętrowe, dwuosobowe prycze, na nich sienniki. Była też „toczka”, czyli głośnik, przez który wciąż nadawano komunikaty więzienne i dekrety stanu wojennego. Jeden z więziennych komunikatów brzmiał mniej więcej tak: „Każdy strażnik więzienny, w razie potrzeby, może wobec więźnia użyć broni palnej” – wspomina te trudne chwile pan Bernard.

O wiele gorszą celę przydzielono w tym więzieniu internowanemu Antoniemu Stolarskiemu i jego towarzyszom niedoli. – Panowały tam warunki urągające ludzkiej godności. Sanitariat nie był niczym zasłonięty. Więc potrzeby fizjologiczne trzeba było załatwiać na oczach wszystkich zebranych. Że tak powiem „grubszą robotę” załatwialiśmy raczej nocą, wtedy było mniej zwykłego, ludzkiego wstydu. Żywili nas bardzo słabo. Kiedy jedliśmy chleb, w zębach zgrzytał piasek. A jak się trafił mały kamyk to na zębach pękało szkliwo. Na Kopernika prawie cały czas trzymano nas w celi. Jedynym dłuższym wyjściem było półgodzinne chodzenie po spacerniaku – wspomina Antoni Stolarski, więziony w Białymstoku i Suwałkach przez 88 długich dni internowania.

Internowanych, co jakiś czas, wzywano na przesłuchania. Prowadzono je w kierunku uzyskania zeznań obciążających kolegów z Solidarności, proponowano również współpracę z SB. Zeznania starano się wymusić, stosując nękanie psychiczne czy próbując zastraszyć, iż np. „coś złego może się przytrafić rodzinie”. Czasami SB-ecy odgrywali rolę dobrego milicjanta, żeby zaskarbić sobie zaufanie internowanego, aby potem móc wyciągnąć od niego potrzebne informacje. Ogólnie stosowano metodę „kija i marchewki”. Wszystkie te sposoby, w większości przypadków, spełzły na niczym.

Adam Białous

Read Entire Article