How to Win an Election? The communicative of a Song

pch24.pl 12 hours ago

Poczucie amerykańskiej miłości do ojczyzny doskonale obrazuje kolekcja God Bless America – For The Benefit Of The Twin Towers Fund. Płytka zawiera kompilację utworów o zabarwieniu patriotycznym wykonywanych przez zróżnicowanych stylowo artystów, od Boba Dylana, przez Bruce’a Springsteena i Franka Sinatrę po mormoński chór śpiewający hymn państwowy. Zdecydowanie najjaśniejszym punktem tego zestawu jest spokojna ballada Lee Greenwooda „God Bless The U.S.A.”. W zeszłym roku jej rockowa wersja podbiła Amerykę. „Przez całą drogę do lokalu wyborczego słuchałem tej piosenki na maksymalnej głośności i przy otwartych oknach samochodu!” – zadeklarował entuzjastycznie wyborca Donalda Trumpa w komentarzach na profilu Lee Greenwooda na portalu X. „Czuję się tak, jakbyś napisał „God Bless The U.S.A.” dla prezydenta Trumpa. Za każdym razem, gdy słyszę, jak śpiewasz tę piosenkę, mam łzy w oczach i czuję miłość oraz nadzieję dla Stanów Zjednoczonych!” – wtórował mu inny internauta. A na portalu YT ktoś napisał: „Nawet nie jestem Amerykaninem, a dostaję gęsiej skórki.” Trudno się dziwić – dzieło Greenwooda, szczególnie w zestawie z „Trump music video”, to emocjonalny majstersztyk.

Patetyczna prostota

„Ukończyłem podstawowe szkolenie Sił Powietrznych w 2001 r. Kiedy zebraliśmy się wokół flagi, zagrali twoją piosenkę. Stałem tam z dumą, a łzy płynęły mi po policzkach. Ta piosenka poruszyła moją duszę. Dziękuję!” – takich komentarzy na temat dzieła Greenwooda są tysiące. Skąd wziął się fenomen tego utworu? Jego konstrukcja pod względem muzycznym jest dość prosta – budowa okresowa, taktowanie na cztery, tonacja F-dur, zwrotki i refreny, kulminacja, rozładowanie napięcia, drobne zmiany w linii melodycznej przy powtórce refrenu. Długość w sam raz, żeby nie zanudzić – 3 minuty. W najnowszej, „podrasowanej” wersji znajdziemy typowe instrumentarium country-rockowego brzmienia, z wyrazistą perkusją i basem, piękną gitarą solową, delikatnym tłem smyczków i chropowato-aksamitnym głosem samego Lee Greenwooda oraz podobnie urokliwym wokalem towarzyszącego mu młodego piosenkarza country Drew Jacobsa. Charakterystyczne głosy i rockowe brzmienie nadają tej wersji utworu siłę i dobitnie podkreślają wzniosły tekst, który dla wielu Amerykanów jest odzwierciedleniem ich rozumienia patriotyzmu:

Gdyby jutro przepadło wszystko

Na co pracowałem całe życie

I musiałbym zacząć od nowa

Tylko z moimi dziećmi i żoną

Dziękuję moim szczęśliwym gwiazdom

Że dziś tu żyję

Bo flaga wciąż symbolizuje wolność

I nie mogą mi tego odebrać

I jestem dumny, iż jestem Amerykaninem

Tu przynajmniej wiem, iż jestem wolny

I nie zapomnę ludzi, którzy zginęli

Którzy dali mi to prawo

Z euforią stanę obok ciebie

I będę jej bronił do dziś

Bo nie ma wątpliwości

Kocham tę ziemię

Niech Bóg błogosławi USA

Od jezior Minnesoty

Do wzgórz Tennessee

Przez równiny Teksasu

Od Pacyfiku do Atlantyku

Od Detroit do Houston

I z Nowego Jorku do Los Angeles

Tam wszędzie jest duma w sercu każdego Amerykanina

I nadszedł czas, abyśmy stanęli i powiedzieli:

Jestem dumny, iż jestem Amerykaninem…

Tekst jest patetyczny, ale w połączeniu z chwytliwą melodią i mocnym brzmieniem patos nie razi, przeciwnie porywa i faktycznie u wrażliwszych patriotów może wywołać wzruszenie, ponieważ jest szczery i nawiązuje do amerykańskiego hymnu narodowego. My, katolicy, możemy uśmiechać się pod nosem słysząc amerykańskie odwołanie do Boga (choć „kościołów” jest w Ameryce mnóstwo, a i masoneria zaznaczyła się w historii tego kraju), czy do wartości rodzinnych (choć zarówno Donald Trump, jak i Lee Greenwood mieli kilka żon). Ale jednak Bóg jest obecny w tej piosence (podobnie jak w amerykańskim hymnie) i nikt się Go nie wstydzi. Prośba do Boga o opiekę nad krajem, przypomnienie pionierskiego mitu o „zaczynaniu wszystkiego od zera”, okazanie szacunku dla weteranów, wymienianie charakterystycznych zakątków Ameryki, podkreślanie dumy narodowej i znaczenia rodziny, pozytywny przekaz, wreszcie hołd dla najważniejszej amerykańskiej cnoty – wolności – to klucz do poruszania patriotycznych strun w duszach Amerykanów. No i do tego muzyka w iście amerykańskim stylu, powiedziałabym choćby „genetycznie” amerykańska, śpiewana przez przedstawicieli dwóch pokoleń – seniora i 28-latka.

Chęć bycia patriotą

„Zawsze chciałem napisać piosenkę taką jak An American Trilogy… Pracowałem wtedy w Las Vegas, wkradałem się na koncerty Elvisa i słuchałem tego utworu… i powiedziałem sobie: jeżeli kiedykolwiek dotrę do Nashville, napiszę piosenkę taką jak Trilogy” – wspomina Lee Greenwood, 82-letni dziś piosenkarz country w artykule Sonny’ego Fulks’a (pressprosmagazine.com). Trilogy było kompilacją trzech XIX-wiecznych piosenek: „Dixie” czyli najpopularniejszej pieśni mieszkańców Południa, pełniącej choćby rolę nieoficjalnego hymnu Skonfederowanych Stanów Ameryki w czasie wojny secesyjnej, „All My Trials” – pieśni religijnej czarnoskórych niewolników oraz „Battle Hymn of the Republic” będącej pieśnią bojową Armii Unii podczas wspomnianej wojny. Utwór łączył więc w sobie różne wątki i spojrzenia na amerykańską historię. Dorównanie takiemu ambitnemu dziełu wydawało się nie lada wyzwaniem, a jednak Lee Greenwood dopiął swego. W 1984 r. świat usłyszał jego napisaną rok wcześniej balladę „God Bless The U.S.A.” która stała się jedną z najsłynniejszych piosenek patriotycznych w Stanach. „Pewnej nocy siedziałem w autobusie w podróży z Little Rock do jakiegoś miejsca w Teksasie, gdy ta piosenka przyszła mi do głowy. Miałem przenośne pianino, które położyłem sobie na kolanach, założyłem słuchawki, żeby nie przeszkadzać nikomu, kto próbowałby zasnąć w autobusie, i napisałem God Bless The U.S.A.” – wspomina artysta. Na pytania co go zainspirowało Greenwood opowiada po prostu: „wewnętrzne uczucie chęci bycia patriotą”. „Mój ojciec służył w marynarce wojennej podczas II wojny światowej, a mój ojczym był w siłach powietrznych. Mój pierwszy basista w zespole był członkiem Air National Guard. (…) Zawsze doceniałem poświęcenie wojska. Chciałem powiedzieć, iż jestem dumny, iż jestem Amerykaninem, ponieważ od dawna nie słyszałem, żeby ktoś to powiedział.” – podkreślał Greenwood.

Piosenka osiągnęła sukces na listach Billboardu, była hitem w czasie wojny w Zatoce Perskiej w latach 90-tych i po atakach z 11 września 2001 r., puszczano ją na zgrupowaniach wojskowych, podczas nadawania przybyszom obywatelstwa, śpiewano w szkołach, przypominano z okazji Dnia Weterana czy Dnia Niepodległości. W 1984 r. utwór został włączony do filmu o Ronaldzie Reaganie, ówczesnym prezydencie USA z ramienia Republikanów ubiegającym się o reelekcję. Piosenkę wykorzystał także sztab George’a H.W. Busha w 1988 r. Ostatnio melodia ta kojarzy się głównie z Donaldem Trumpem.

„Prawie 10 lat temu Donald Trump zaczął używać „God Bless The U.S.A” jako swojej piosenki na wyjście na każdym wiecu i wydarzeniu. 40 lat temu nie wiedziałem, iż moja piosenka odegra kluczową rolę w tak historycznej kampanii prezydenckiej. Prezydentowi Trumpowi i milionom zwolenników, dziękuję! Jestem dumny, iż głosowałem na Donalda J. Trumpa jako 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych” – ogłasza Lee na portalu X i na YT pod kampanijnym teledyskiem do utworu. Greenwood, który nie otrzymał od sztabu Trumpa żadnego wynagrodzenia za używanie piosenki, podkreśla, iż był to jego sposób na wsparcie kampanii bez przekazywania pieniędzy.

Trump meloman?

Aidan McGartland z Uniwersytetu McGill próbował na portalu theconversation.com rozszyfrować wpływ muzyki na przekaz wyborczy ruchu MAGA. Oprócz oczywistego znaczenia „God Bless the U.S.A.”, w artykule podkreślono też wykorzystanie znanego hitu disco z lat 70-tych „Y.M.C.A.” zespołu the Village People, w rytm którego republikański kandydat wykonywał na spotkaniach wyborczych swój charakterystyczny taniec. Co interesujące utwór, który środowiska „queerowe” uważały za swój hymn, Donald Trump odzyskał dla prawicowych wartości – na jego wiecach „Y.M.C.A.” odwołuje się do klasy pracującej, która była głównym obiektem przekazu obecnego Prezydenta. Autor artykułu uważa, iż Trump jako weteran showbiznesu, doskonale rozumie siłę muzyki i oddziaływanie świata rozrywki, dlatego celebryci (jak np. Hulk Hogan), taniec i muzyka stanowiły najważniejsze elementy jego spotkań z wyborcami. „Przez ostatnie dziewięć lat Trump opracował zróżnicowaną playlistę, skupiając się na popowych hitach lat 70. i 80., przy czym lata 70. były jego młodością, a lata 80. były okresem, w którym jego kariera biznesowa nabrała rozpędu. Niektórzy komentatorzy pisali, iż Trump przez cały czas żyje w tej epoce” – pisze Aidan McGarland. Dobór piosenek wywołujących nostalgię za latami 80, przypominać ma o czasie rządów Reagana, postrzeganym przez wielu konserwatystów jako „złota era”. Co ciekawe, komentator, oceniając rolę „God Bless The U.S.A.” twierdzi, iż utwór Lee Greenwooda podkreśla „nacjonalistyczne” wątki przesłania MAGA…

Nie wszyscy wiedzą, iż Donald Trump jest także wielbicielem muzyki klasycznej. Do jego ulubionych wykonawców należał podobno pianista Glenn Gould, znany z brawurowych interpretacji dzieł Bacha, oraz tenor Luciano Pavarotti, którego utwory odtwarzano na „trumpowych” wiecach wyborczych. Szczególnym upodobaniem Donald Trump obdarzył śpiewaną przez Pavarottiego arię Nessun Dorma z opery „Turandot” Pucciniego, kończącą się słowem „vincero” – zwyciężę. W 2016 r. wdowa po Pavarottim zażyczyła sobie, aby Donald Trump przestał wykorzystywać wykonania jej zmarłego męża. Nie ona jedna – w internecie znaleźć można obszerną listę artystów, którzy protestowali przeciwko wykorzystywaniu ich utworów na wiecach Donalda Trumpa. Wśród nich początkowo znalazł się także Edward Willis, frontman the Village People, który jednak z czasem zmienił zdanie. Portal tmz.com donosi, iż Willis pozwolił Trumpowi używać swej piosenki do końca kampanii prezydenckiej w 2024 roku, zwłaszcza, iż wnioski o wykorzystanie utworu w celach politycznych z poszanowaniem praw autorskich zostały przez sztab Prezydenta złożone do odpowiednich instytucji. Willis miał też stwierdzić, iż jakikolwiek pozew wobec Prezydenta byłby po prostu głupi i „pełen nienawiści”, a użycie przez Trumpa „Y.M.C.A.” bardzo pomogło piosence, sprawiając, iż wróciła na 2. miejsce na cyfrowej liście przebojów Billboardu. Zespół Village People (choć nie wszyscy byli członkowie grupy to popierali) wystąpił choćby na wiecu inaugurującym prezydenturę Donalda Trumpa, obok Billy’ego Ray Cyrusa, Kid Rocka oraz oczywiście Lee Greenwooda.

Audio … i video!

Pierwsze video do utworu „God Bless the U.S.A.” pokazywało Greenwooda jako farmera, który stracił rodzinną farmę. Z kolei teledysk do nowej rockowej wersji ukazywał różne służby amerykańskie (wojsko, policję, strażaków itp.) oddając im należny szacunek. Niesamowite wrażenie zrobił jednak „post-kampanijny” teledysk do utworu Greenwooda ukazujący 47. Prezydenta USA w różnych sytuacjach: widzimy Trumpa z rodziną, Trumpa z wyborcami, Trumpa na cmentarzu wojskowym w deszczu, Trumpa schylającego się do staruszka-weterana, Trumpa dekorującego medalem bohatera, Trumpa rozmawiającego z synkiem żołnierza, Trumpa z politykami, Trumpa ze słynnym promotorem boksu zawodowego Donem Kingiem, Trumpa przemawiającego na wiecu, Trumpa z Biblią, Trumpa z żołnierzami różnych formacji i funkcjonariuszami rozmaitych służb, Trumpa na tle muru z Meksykiem, Trumpa składającego przysięgę prezydencką (z olśniewającą, pełną niewymuszonego szyku Melanią u boku), Trumpa w śmieciarce, Trumpa na stadionie sportowym, Trumpa na tle pancernika USS Iowa, Trumpa pod Mount Rushmore, Trumpa tańczącego, a choćby Trumpa z filmu „Kevin sam w Nowym Jorku”. Prezydent jest ciągle w otoczeniu ludzi wiwatujących, ściskających jego ręce. Morze amerykańskich flag i czapeczek MAGA. Jest oczywiście i najważniejszy obraz – zamach na życie Prezydenta i jego odważne zachowanie tuż po strzale: zaciśnięta pięść i wyraźnie widoczne wypowiadane słowo „fight”. Dopełnieniem obrazu jest szpaler policyjnych motocykli wjeżdżających na scenę, przelatujące w szyku myśliwce F-18 Hornet, helikoptery, olśniewające jezioro z dziesiątkami motorówek, a na każdej z nich banner „Trump 2024” – to wszystko, w połączeniu z muzyką i tekstem piosenki buduje niesamowity klimat. Filmik kończy scena, w której charakterystyczna sylwetka Donalda Trumpa pojawia się, „nadchodzi” na tle amerykańskiej flagi… Czy ten teledysk miał przełożenie na wybory? Wydaje się, iż nie, ponieważ Lee Greenwood zamieścił go w swoich mediach społecznościowych dopiero 5 listopada, a więc w dniu elekcji. Video stanowi jednak doskonałą kompilację tradycyjnych symboli „starej dobrej Ameryki”, których uosobieniem dla większości głosujących Amerykanów jest po prostu Donald Trump. To swoista „pieczątka” zwycięzcy.

Czemu ten film robi wrażenie na choćby na nie-Amerykanach? W całym video nie znajdzie się dziwacznych fryzur, wytatuowanych twarzy, ani „progresywnych” celebrytów. Ten film wciąga do zupełnie innego świata, świata jaki znamy z dawnych amerykańskich filmów, świata poukładanego i normalnego, w którym nie pamięta się o swoich „lokalnych Kamalach Harris”, o tęczowych postulatach, zielonym terrorze. To powiew świeżości, powrót do przeszłości a zarazem zapowiedź zmiany, która być może obejmie inne kraje – przekaz uniwersalny, zrozumiały dla wszystkich konserwatywnie myślącego patrioty zachodniego kręgu kulturowego. Czy ta zapowiedź będzie zrealizowana i w jaki konkretnie sposób to już zupełnie inna sprawa, zwłaszcza, iż Donald Trump nie jest idealnym wzorcem cnót chrześcijańskich, ale wobec bezmiaru szaleństwa, dla którego stanowi on silną opozycję, to właśnie prezydent Trump stał się jedyną alternatywą i szansą na powrót na ścieżkę do normalności. Na początek to musi wystarczyć.

Siła uczuć

Wydaje się, iż twórcy Trump Music Video do „God Bless the U.S.A.” poszli tropem oddziaływania na emocje i wrażenia, wciągali widza do świata Donalda Trumpa, aby każdy, kto ogląda te obrazy poczuł wzruszenie, dumę i radość, tak jakby wracał do domu z długiej podróży. W ich wydaniu teledysk jest pozytywny i dający nadzieję, a przy tym całkowicie poważny i, w parze z piosenką, niezwykle patetyczny, pełen godności. Emocje to nieprawdopodobna siła, szczególnie w polityce – znane są niezliczone opowieści o głosowaniu przeciwko określonej kandydaturze. Często ludzie nie potrafią choćby wskazać konkretnego powodu, wady ani błędu kandydata, ale po prostu go nie lubią i dlatego głosują na kogoś innego, a program wyborczy czy wiarygodność nie ma znaczenia.

Zastanawiam się w jaki sposób takie skuteczne narzędzie oddziaływania na emocje jak piosenka (i teledysk) wykorzystywane jest na rodzimym politycznym „polu bitwy”. Czy politycy zdają sobie sprawę, iż nie tylko program, ale także (a może choćby przede wszystkim) uczucia i wrażenia odgrywają olbrzymią rolę w postrzeganiu kandydatów? Wydaje się, iż tak, gdyż produkcja wyborczych piosenek ocieplających lub utrwalających wizerunek kandydatów ma w naszym kraju pewną historię. Niestety niezbyt ciekawą, choć to oczywiście moja subiektywna opinia.

Hity wyborcze z prawdziwego zdarzenia?

W 1993 r. Bohdan Smoleń śpiewał quasidiscopolowy utwór dla PSL, z tekstem: „Za oknami zboża łan, w domu woda bojler kran, za oknami wściekłe psy, w domu ojciec wiecznie zły (…) Jestem jak lew, walczę za trzech”. Potem były równie „wysublimowane” przeboje: klasycznie discopolowy „Ole Olek” wykorzystany przez Aleksandra Kwaśniewskiego, utrzymany w podobnej stylistyce utwór „Polskę trzeba zLepperować” Samoobrony, „Moje miasto to Białystok” użyty w spocie Krzysztofa Kononowicza, „Piękny Maryjan” o Marianie Krzaklewskim (wykorzystany później przeciwko niemu) czy „Do przodu Polsko” Platformy Obywatelskiej – moim zdaniem dziwaczny twór łączący rytm disco z operowym śpiewem, co może być trudne do zniesienia zarówno dla miłośników opery jak i zwolenników „wyraźnego rytmu”. choćby Konfederacja wypuściła klip w discopolowym stylu „Na Konfederację oddaj głos królewno”. Patryk Jaki z kolei pokusił się o utwór w stylu rap. Absolutnym „hitem” jest natomiast „Karski song” – „koleżanko i kolego, głosujmy na Karskiego”.

Z Rafałem Trzaskowskim kojarzy się równie „niesamowity” utwór „Trzasko Polo – Zwyciężaj Rafaelu”, choć uczciwie trzeba zaznaczyć, iż to fani kandydata przygotowali tę piosenkę na kampanię w 2020 r., a sam Trzaskowski znany jest z bardziej wysublimowanego gustu muzycznego, zaś jego spotkanie z megagwiazdą disco-polo Zenkiem Martyniukiem, to tylko zabieg PR. Większość utworów promujących partie, idee, czy poszczególnych kandydatów trudno nazwać szczególnie wzbudzającymi patriotyczne uczucia. Na tym tle lepiej jakościowo wypada energiczna piosenka „Są nas miliony” promująca Grzegorza Napieralskiego czy profesjonalny folkowy utwór PSL-u „Człowiek jest najważniejszy” oraz rockowa ballada Pawła Kukiza „Polska budzi się”.

PiS próbował uderzać w tony patetyczne w balladzie „Kilka prostych słów”, a SLD w „Sojuszu ludzkich serc”, ale one także nie mają najmniejszych szans na stanie się utworem na miarę „God Bless the U.S.A.”. Z „muzycznego” punktu widzenia, jesteśmy bez szans. Te wszystkie piosenki są albo infantylne, albo napisane dla żartu, aby tylko zapamiętać kandydata, albo zbyt patetyczne, albo zbyt mało wpadające w ucho. Jednym słowem brakuje im tego czegoś, co sprawia, iż włącza się tę melodię „na full”, otwiera okna w samochodzie i jedzie do lokalu wyborczego. Co więcej, wygląda na to, iż naszym narodowym stylem muzycznym jest disco-polo. Wyobrażacie sobie Państwo zwycięskiego kandydata wyborów na prezydenta Polski wychodzącego na scenę powyborczego wiecu w takt „uskrzydlającej” piosenki w gatunku kojarzącym się zwykle z hedonistycznym tekstem w stylu „majteczki w kropeczki”?

Jaka alternatywa?

Dźwięki „Gonna fly now” z filmu Rocky towarzyszące wyjściu Karola Nawrockiego na spotkanie ogłaszające jego kandydaturę na urząd prezydenta RP były miłą niespodzianką, dobrze się kojarzącą – Rocky to przecież postać ze wszech miar pozytywna, wytrwała, bezkompromisowa, życzliwa, kochająca, zwycięska. Do tego zaczęto stosować chwytliwą grę słów „Now Rocky = Nawrocki”. Ale… to nie jest utwór polski. Poza tym niedługo piosenkę zastąpiono śpiewem „Polska – biało-czerwoni”, który, owszem jest akcentem patriotycznym i sportowym, ale mówiąc szczerze nie ma ani tekstu, ani melodii, więc nie ma po prostu czym porwać. Wyjściu Karola Nawrockiego na wiecu programowym towarzyszyły z kolei dźwięki pięknej kompozycji Bryana Tylera z „Iron Man 3” – to znów przekaz o pozytywnym bohaterze, tym razem obdarzonym nadludzkimi mocami dzięki własnej inteligencji, stojącym „po dobrej stronie mocy”, a przede wszystkim to utwór podświadomie znany szerokiej rzeszy dość młodej widowni. Przy braku możliwości wykorzystania adekwatnych polskich piosenek, muzyczny kierunek działania sztabu Karola Nawrockiego wydaje się być przemyślany, choć utwory te nie mają patriotycznych wątków.

Wyjściu Sławomira Mentzena na konwencji prezydenckiej w Bełchatowie towarzyszyły najpierw, o ile dobrze usłyszałam, charakterystyczne rytmy „We will rock you” Queen, które gwałtownie przeszły w mocne gitarowe riffy o heavymetalowym brzmieniu – oba motywy bezsprzecznie kojarzą się z dynamiką, młodością i energią. Pasują do Sławomira Mentzena, ale czy przekaz ten jest patriotyczny to sprawa dyskusyjna. Z kolei Rafałowi Trzaskowskiemu na niektórych spotkaniach z wyborcami towarzyszył utwór „Sirius” brytyjskiej grupy The Alan Parsons Project – melodia ta znana jest zwłaszcza fanom Chicago Bulls (klub wyprowadzał w rytm jej dźwięków zawodników na parkiet w meczach „domowych”). Utwór ten jest wyrafinowany muzycznie i genialny instrumentalnie, przeznaczony bardziej dla melomanów lub bycia ozdobą, a nie tłem zagłuszonym zapowiedziami i okrzykami. Jego tytuł ma magiczno-tajemnicze konotacje, jak wiele dzieł z twórczości APP, więc chyba nie był to temat przemyślany pod kątem przekazu, a tylko wybór podyktowany koniecznością odtworzenia „czegoś na poziomie” jako pieśń „na wejście”.

Nie muszę chyba dodawać, iż pierwiastków patriotycznych/programowych w tym utworze nie ma, chyba, iż ktoś jest mieszkańcem Syriusza, zaś jakiekolwiek skojarzenia (jeśli już ktoś utwór rozpozna i zna tytuł), może budzić u tych, którzy pasjonują się masońsko-magiczną tematyką, ewentualnie są fanami NBA lub wrestlingu. Nie ma też w tej piosence cech, które korelowałyby z charakterem kandydata (pozytywny kontekst, energia). Jej atuty – melodia i jakość brzmienia – są nie do dostrzeżenia w warunkach wiecu (np. podczas konwencji w Gliwicach na tle tej pięknej pieśni prowadząca krzyczała „potrzebujemy prezydenta, który nie zrobi nam gęby”, zagłuszając całkowicie linię melodyczną i psując emocjonalny efekt wyjścia w rytm tak klasycznego „intro”).

Nie mamy więc chyba szans na hit wyborczy na miarę amerykańskiego pierwowzoru, ale może prawicowe sztaby wyborcze spróbują znaleźć jakąś perełkę w przepastnych archiwach muzycznych polskiego show-biznesu. Jest sporo artystów, których głos, brzmienie zespołu i kompozycje są na światowym poziomie, a tekst jest wartościowy, pytanie jednak, czy zechcą oni użyczyć swego talentu dla politycznej gonitwy, narażając się na masowy ostracyzm prezentowany przez „drugą stronę”.

Na pewno warto o takim utworze pomyśleć na przyszłość, bo, zakładając, iż nie staniemy się orwellowską krainą bez szans na demokratyczne wybory, może się przydać do „dodawania skrzydeł”. Niedoścignionym marzeniem jest pieśń na miarę współczesnej Bogurodzicy, dająca siłę w walce, motywację do pracy dla rodziny i kraju, odwołująca się do Boga, pełna godności, o pięknej melodii, ale dość dynamiczna, podkreślająca wagę dorobku poprzednich pokoleń dumnego, tysiącletniego Narodu i chrześcijańskich filarów naszej tożsamości. Taki utwór, z patosem i powagą, przywołujący prawdziwie polskie korzenie, wiarę czy historię, pasuje tylko do kandydatów z prawej strony politycznej barykady – na wiecach Rafała Trzaskowskiego, kandydatki Lewicy czy Szymona Hołowni brzmiałby sztucznie, nie pasowałby do myśli, czynów i światopoglądu tamtych ludzi, a więc nie wywołałby „gęsiej skórki” ani łez na policzkach. Tak jak piosenka „God Bless the U.S.A.” nie pasowała do Kamali Harris.

Pierwiosnkiem patriotycznej i skutecznej strategii muzycznej była konwencja Grzegorza Brauna w Krakowie 12 kwietnia. Wykorzystano co prawda „stare” utwory, ale za to jakie – Bogurodzicę oraz spontanicznie odśpiewaną Pieśń Konfederatów Barskich i były to najbardziej wzruszające momenty tego wydarzenia. Spójność przekazu pieśni ze światopoglądem kandydata i silne emocje dały pozytywny efekt. Podobnie sztab Karola Nawrockiego sięgnął po „klasykę” podczas konwencji w Łodzi z 27 kwietnia, i trzeba przyznać, iż chóralne odśpiewanie a cappella Te Deum zrobiło piorunujące wrażenie nie tylko na zgromadzonych zwolennikach, ale także na internautach. Zapis tego profesjonalnego wykonania pojawił się choćby „w trendach” na portalu X i wywołał mnóstwo komentarzy w stylu „zawsze mam ciarki na całym ciele, gdy słyszę tę pieśń” lub ”ogrom ludzi i ta pieśń były bardzo wzruszające”, „łzy same płyną”, „miałam ciarki i łzy w oczach, jestem dumna”, a choćby „jeszcze Polska nie zginęła”. Jednocześnie lewicowi i „trzaskający” wyborcy pytali skonsternowani: „Według prawa jesteśmy państwem świeckim, co to za szopka?” i „O co chodzi z tymi łzami? Co jest takie rozczulające iż ktoś se śpiewa jakieś piosenki?” (pisownia oryginalna).

Moim zdaniem był to ewidentny efekt „God bless the U.S.A.”. Podstawową rolą hitu Lee Greenwooda nie było pozyskanie nowych wyborców, bo przecież czy do ludzi skupionych na walce o prawo do aborcji, ekofeminizmie i tęczowych postulatach przemawia mit pioniera i odwołanie do jedynego Boga? Zadaniem tej piosenki było przede wszystkim rozbudzenie silnych emocji, przywołanie określonych skojarzeń, a przez to maksymalne zmobilizowanie własnego elektoratu i ludzi o zbliżonych do niego poglądach, którzy dawno nie doświadczyli „dumy z bycia Amerykaninem” i za tym tęsknią. To narzędzie w postaci „utworu aktywizującego” sztab Donalda Trumpa wykorzystał po mistrzowsku i takiej piosenki wyborczej życzę prawym kandydatom, choć w obecnej kampanii prezydenckiej chyba już na to za późno.

Zofia Michałowicz

Read Entire Article