„Domknięcie systemu”. Czyli adekwatnie co?

pch24.pl 1 week ago

„Prezydentura Rafała Trzaskowskiego to domknięcie systemu” – alarmują prawicowi politycy i publicyści. Teza ta brzmi nie tylko niepokojąco, ale niestety także wiarygodnie. Tylko co tak naprawdę oznacza „domknięcie systemu”? I dlaczego to hasło rezonuje dziś z taką siłą?

Nawet umiarkowanie konserwatywny prezydent może okazać się ostatnią zaporą dla zmian prawnych wymierzonych w fundamentalne wartości cywilizacji chrześcijańskiej. Wystarczy przypomnieć sprawę ustawy o tzw. „mowie nienawiści”, która – gdyby nie skierowanie jej do Trybunału Konstytucyjnego przez Andrzeja Dudę – już dziś mogłaby obowiązywać, penalizując wyrażanie katolickich poglądów w przestrzeni publicznej. Osoby wierzące narażone byłyby na postępowania prokuratorskie, konfiskatę urządzeń elektronicznych, a także inwigilację i poszukiwanie związków z tzw. grupami radykalnymi.

Podobny los czeka inne projekty rewolucji obyczajowej, jak legalizacja paramałżeństw homoseksualnych czy zabijania dzieci w prenatalnym okresie rozwoju. Blokowanie ich przez umiarkowanie konserwatywną mniejszość (np. resztki oporującego skrzydła PSL-u) w końcu uda się obejść, a próby utrzymania obecnego składu Trybunału Konstytucyjnego – to również kwestia czasu. W takiej sytuacji jedyną realną barierą wobec pełnego wdrożenia tego programu będzie podpis – lub jego brak – prezydenta RP.

Jednak stawka, jaką jest „domknięcie systemu”, nie ogranicza się tylko do pojedynczych ustaw. Chodzi o całościową przemianę polityczno-instytucjonalną, po której odwrót stanie się praktycznie niemożliwy – i to przez długie dziesięciolecia.

Kto naprawdę będzie decydować?

Sednem sprawy jest pytanie: kto w najbliższej przyszłości adekwatnie będzie podejmować najważniejsze decyzje polityczne? Wbrew pozorom nie chodzi tylko o Sejm czy prezydenta – chodzi o realne ośrodki władzy w Europie. Już dziś wiele kompetencji zostało przekazanych instytucjom Unii Europejskiej, których skład personalny i linia ideowa znajdują się poza naszą kontrolą. Polska, jako kraj peryferyjny i mniej wpływowy, coraz częściej może jedynie wykonywać decyzje zapadające w Brukseli, Berlinie czy Paryżu. Mimo to pozostała jeszcze pewna doza samodzielności – zwłaszcza w zakresie kultury, edukacji czy ochrony zdrowia. Te resztki suwerenności mogą jednak zostać skonsumowane przez UE w ciągu najbliższych kilku lat.

Plan kolejnego etapu tzw. „integracji europejskiej” został przedstawiony 22 listopada 2023 roku przez Komisję Spraw Konstytucyjnych Parlamentu Europejskiego, która przyjęła rezolucję dotyczącą reform traktatowych. Wśród jej głównych założeń znalazła się rezygnacja z zasady jednomyślności w Radzie UE w aż 65 obszarach – w tym w polityce zagranicznej, społecznej, fiskalnej czy ochronie środowiska. Przewiduje się także rozszerzenie zakresu kompetencji współdzielonych (czyli takich, w których prawo unijne ma pierwszeństwo przed krajowym), a także uproszczenie procedur nakładania sankcji za rzekome naruszenia „praworządności” (kij na nieposłusznych, bo o tym co „niepraworządne” decyduje przecież centrala). jeżeli te zmiany zostaną ratyfikowane – Polska przestanie mieć realny wpływ na najważniejsze kwestie dotyczące swojej polityki wewnętrznej i zagranicznej. Utraci możliwość aspirowania choćby do statusu gracza wagi średniej.

Szczególnie groźne są propozycje dotyczące rozszerzenia kompetencji Unii w zakresie edukacji i polityk dot. zdrowia publicznego. Oznaczałoby to instytucjonalne przepisanie tożsamości przyszłych pokoleń Polaków – nie przez krajowych polityków, media czy fundacje, ale poprzez system edukacyjny podlegający unijnym wytycznym ideologicznym. Proces, który do tej pory był rozciągnięty na dekady, odbywał się oddolnie i niejednorodnie, teraz miałby zostać zinstytucjonalizowany i skoordynowany – z poziomu transnarodowego. Byłoby to nie tylko symboliczne, ale realne zakończenie epoki suwerenności kulturowej. Polski kod kulturowy – zakorzeniony w chrześcijaństwie i etosie narodowym – zostałby najpierw zrelatywizowany, a następnie zastąpiony ideologią progresywnej unifikacji. To wszystko czyni z pojęcia „domknięcia systemu” nie tylko alarmistyczny slogan, ale diagnozę sytuacji, w której może się znaleźć Polska – jeżeli zabraknie ostatnich instytucjonalnych bezpieczników.

W przypadku Polski ratyfikacja reform traktatowych zależy między innymi od woli prezydenta. Głowa państwa odgrywa bowiem kluczową rolę w budowaniu społecznego konsensusu wokół tak fundamentalnych zmian. W sytuacji skrajnej może też – niczym współczesny Rejtan – odmówić podpisania dokumentów, choćby za cenę wywołania poważnego kryzysu konstytucyjnego. Ale lepszy taki kryzys, niż spokojne i bezrefleksyjne oddanie resztek polskiej suwerenności w ręce środowisk, które chcą narzucić Polakom obce zasady, wartości i styl życia.

Zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich mogłoby znacząco ułatwić przyjęcie nowej wersji traktatów, ponieważ – podobnie jak Donald Tusk – jest on entuzjastą pogłębionej integracji i centralizacji Unii. W jego przypadku istnieje też cały wachlarz kuglarskich pretekstów, dzięki których mógłby przekonać istotną część społeczeństwa do poparcia reform. Przykładowo, mógłby powoływać się na potrzebę szybszego podejmowania decyzji w ramach Unii w sprawach obronnych w kontekście zagrożenia rosyjskiego – choć reforma traktatowa dotyczy znacznie szerszych i bardziej kontrowersyjnych sfer niż tylko bezpieczeństwo.

Tego rodzaju propaganda z łatwością znalazłaby zastosowanie przy okazji ewentualnego referendum w tej sprawie. Zwłaszcza jeżeli całość aparatu państwowego, mediów publicznych oraz silnych mediów prywatnych działałaby w jednym chórze, a opozycja została wcześniej zepchnięta do narożnika. Społeczeństwo, pozbawione dostępu do rzetelnej debaty, mogłoby zostać skutecznie wprowadzone w błąd co do prawdziwego charakteru tych zmian.

Przykład? Ujednolicenie polityki zdrowotnej w UE z pozoru nie budzi emocji – jednak pod tym niewinnym szyldem mogłyby się kryć praktyki takie jak liberalizacja prawa aborcyjnego czy też regulacje dotyczące tzw. „korekty płci” (tj. okaleczania) nieletnich, przeprowadzanej bez zgody rodziców. To nie są spekulacje: podobne rozwiązania były już forsowane w krajach zachodnich, takich jak Niemcy czy Hiszpania, a także promowane przez Komisję Europejską w tzw. Strategii na rzecz Równości LGBT 2020–2025. Prezydent wywodzący się z obozu konserwatywnego – mógłby skutecznie powstrzymać ten proces. I nie chodzi tu tylko o doraźne blokowanie poszczególnych inicjatyw. Stawką jest możliwość obrony modelu życia, który chcemy przekazać następnym pokoleniom. W tym sensie wybór prezydenta sprowadza się nie tyle do wyznaczenia „strażnika żyrandola”, co punktem zwrotnym: przesądza, czy Polska będzie miała jeszcze siłę powiedzieć „nie”.

Wolność nie dla wszystkich

O naszym życiu nie decyduje jednak wyłącznie formalna polityka. Równie ważny, jeżeli nie ważniejszy, jest krajobraz społeczny i ukryta w nim sieć zależności, interesów i hierarchii. Demokracja liberalna – przynajmniej w swojej obecnej formie – coraz mniej przypomina system otwarty dla obywateli, a coraz bardziej zinstytucjonalizowaną oligarchię. Pod pozorem obrony „praw mniejszości” i powierzchownej inkluzji promuje ona model społeczeństwa, w którym realną władzę sprawują najbogatsi, najlepiej usieciowieni i najbardziej wpływowi. Za parawanem humanizmu, praw człowieka i tolerancji odbywa się miękka, ale skuteczna kontrola społeczna, która coraz częściej przechodzi w twardą presję ideologiczną. Ideologia ta – choć ubrana w język szumnie brzmiących wartości – jest często głęboko sprzeczna z ludzkimi instynktami, tradycją, a także zwykłym rozsądkiem.

Problem polega na tym, iż system liberalny znajduje się dziś w fazie wyczerpania: rośnie poparcie dla partii kontestujących jego podstawy, coraz więcej ludzi dostrzega jego iluzoryczność, niesprawiedliwość, a przede wszystkim – nieefektywność. Ale to właśnie czyni go groźnym. Bo im bardziej spada zdolność do miękkiego zarządzania społeczeństwem, tym chętniej sięga się po rozwiązania siłowe – prawne, administracyjne, czynione rękami służb specjalnych. Gdy stara ideologia nie wystarcza do legitymizacji władzy, przychodzi czas na „zarządzanie przez kryzys” i manualne sterowanie. Tak było w przypadku realnego socjalizmu, i tak bywa coraz częściej w sferze edukacji, zdrowia publicznego czy polityki tożsamościowej. Najwięksi beneficjenci liberalnego porządku – wielkie korporacje, eurokraci, finansjera, think-tanki, organizacje pozarządowe żyjące z grantów – nie chcą dopuścić do utraty kontroli. Dlatego dążą do „domknięcia systemu”: zabetonowania go na tyle szczelnie, by społeczne niezadowolenie nie mogło już zakwestionować jego fundamentów.

Symptomy nadchodzących zmian ustrojowych są już dostrzegalne od kilku lat: tworzenie liberalno-lewicowych „kordonów sanitarnych” wokół partii prawicowych, blokowanie kandydatur niewygodnych polityków (jak Marine Le Pen we Francji czy Călin Georgescu w Rumunii), nielegalne działania wymierzone w opozycję i przychylne jej media (AfD w Niemczech, PiS i Konfederacja w Polsce), czy upolitycznienie komisji wyborczych. To wszystko można uznać za swego rodzaju balony próbne. Przy relatywnej bierności społeczeństw – uśpionych skuteczną propagandą – władza liberalno-lewicowa posuwa się coraz dalej. Coraz silniejsze stają się frakcje postulujące delegalizację niektórych partii i niezależnych tytułów medialnych, wspierane chętnie przez salonowych dziennikarzy i globalne korporacje cyfrowe. W ten sposób zmierzamy ku sytuacji, w której wybory powszechne staną się jedynie fasadowym rytuałem, pozbawionym realnego znaczenia. W tym kontekście pięcioletnia prezydentura Rafała Trzaskowskiego stanowiłaby skuteczny parasol ochronny dla dalszych kroków w kierunku instytucjonalnej oligarchizacji. Jako zwierzchnik sił zbrojnych, mógłby gwarantować płynny przebieg tych procesów, zabezpieczając je przed zakłóceniami ze strony oporującego społeczeństwa. Przeciwnik takiej transformacji na stanowisku prezydenta – choćby jeżeli jego wpływ byłby głównie formalny – mógłby stanowić realną barierę oraz objąć patronat nad wyrazami społecznego sprzeciwu.

Pacyfikacja opozycji

Tak daleko posunięte działania wymierzone w opozycję, jak te prowadzone w tej chwili przez unioentuzjastyczne siły liberalno-lewicowe, nie mają precedensu we współczesnej historii Europy. Osiągnęły one mistrzostwo w przyprawianiu zdroworozsądkowym siłom politycznym gęby radykałów i niebezpiecznych fanatyków. Równocześnie potrafią oszukiwać nieuprzywilejowane warstwy społeczne, wmawiając im przynależność do elit, którymi w rzeczywistości nie są – co skutkuje głosowaniem wbrew ich własnym interesom. Jednak w dobie szybkiego przepływu informacji i łatwości tworzenia niezależnych mediów, owe „centra iluzji” są coraz boleśniej konfrontowane z rzeczywistością, i kłamstwo nie może trwać wiecznie.

Co więcej – liberalno-lewicowe kordony sanitarne nie potrafią przedstawić spójnej, pozytywnej propozycji dla społeczeństwa, ponieważ ich wnętrze rozdzierają różnice światopoglądowe. Zmusza to ich strategów do zasłaniania się politycznymi igrzyskami, w których kolejne osoby z kręgu prawicy są publicznie stygmatyzowane i rzucane na pożarcie zniecierpliwionemu tłumowi. W takiej sytuacji system musi bronić się fizycznie przed każdym, kto zauważa i demaskuje jego niewydolność.

Prezydent może temu przeciwdziałać – nie tylko jako strażnik konstytucji czy zwierzchnik sił zbrojnych, ale także jako osoba dysponująca prawem łaski i dużym autorytetem społecznym. Wiele zależy od jego osobowości i determinacji. Choć prezydent Andrzej Duda nie uchodził pod tym względem za szczególnie stanowczego, jego potencjalny sukcesor – bardziej niezależny i asertywny – już teraz budzi niepokój w środowiskach salonowych elit, o czym świadczy histeria medialna z listopada, reżyserowana m.in. przez Antoniego Dudka i czołowych „intelektualistów” salonu.

Sumując przywołane fakty: wybór Rafała Trzaskowskiego na prezydenta, rzeczywiście potęgowałby szansę na „domknięcie systemu” już nie tylko w bezkarności uśmiechniętej koalicji, co przekazania resztek władzy w ręce kosmopolitycznych postępowców i rewolucjonistów. Oznaczałby to trwałe wkomponowanie Polski w coraz bardziej jednolity pejzaż unijno-europejski. Niosłoby to za sobą dalszą gwałtowną oligarchizację systemu, w którym głos obywateli spoza wielkomiejskich „elit” ekonomiczno-prawnych będzie systemowo marginalizowany, a wszelka próba zaistnienia w debacie publicznej z przekazem nieprzychylnym proeuropejskiemu establishmentowi – brutalnie pacyfikowana.

Ludwik Pęzioł

Read Entire Article